fbpx
Donald Nicholl styczeń 2007

Zderzając się ze ścianą

 Wyszedłem od mojego umierającego przyjaciela w nastroju całkowicie odmiennym od tego, z jakim do niego wchodziłem. Bo oto, używając słów, które właśnie wówczas zrodziły się w mojej głowie, stałem się świadkiem „triumfu Ducha”.

Artykuł z numeru

Śmierć i co dalej? Co wiemy o życiu wiecznym

Moje życie upływało w spokojnym rytmie, od wielu lat już wyznaczanym interesującymi wydarzeniami, jakie pojawiają się w zamkniętym kręgu gościnnych wykładów, podróży, badań, pracy nad książkami i korespondencji z ludźmi i instytucjami z różnych części świata. I oto naraz, niemal bez ostrzeżenia, zatrzymało się na ścianie.

Metafora ściany to najbardziej precyzyjny sposób opisania tego, co zaszło, bo oto  zamknęły się przede mną naraz wszystkie drogi. Gdy się zastanowić, metafora ta pokazuje także, że najzwyczajniej zniknęły wszystkie horyzontalne wymiary mojego życia. Dlatego też, kiedy ktoś później opowiadał mi o swoich planach – dajmy na to – związanych z „przyszłym czwartkiem”, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Jeśli o mnie chodzi, od „przyszłego czwartku”, podobnie jak od zeszłego, mogłyby nas równie dobrze dzielić lata świetlne – to samo zresztą dotyczyło ówczesnego „wczoraj”.

Z symboliką wymiarów horyzontalnych spotkałem się pięćdziesiąt lat temu, podczas lektury książki Edwyna Bevana Symbolism and Belief. Bevan wprowadza w niej horyzontalność jako symbol Boskiej immanencji, wertykalność zaś opisuje jako symbol transcendencji Boga.

Jakby nie było, pozbawiony zostałem jakiegokolwiek oparcia w wymiarze horyzontalnym, w którym my, istoty ludzkie, poruszamy się przez większość swojego życia, martwiąc się i zarazem odnajdując przyjemność i satysfakcję w pracy, biznesie, plotkach, przyjaźniach, zabawach, kuchni i rozrywce.

Wydaje mi się, że podobne doświadczenie miał na myśli Teilhard de Chardin, kiedy pisał: „…ścieżka zniknęła mi pod nogami; u stóp ujrzałem bezdenną przepaść, z niej zaś wionął – nie wiedzieć gdzie się rodzący – podmuch, który ośmielam się nazywać Moim życiem…”.

Słowa Teilharda wzbudziły we mnie nadzieję, że i dla mnie znajdzie się w tej czeluści jakich podmuch, który mógłbym nazwać Moim życiem. Wkrótce jednak zdałem sobie sprawę, że mój przypadek jest bardziej beznadziejny, bowiem równowaga mojego życia została już wcześniej zachwiana, i dlatego całą energię musiałem spożytkować na obronę przed jej całkowitą utratą i runięciem w przepaść. Co więcej, jakby dla pokreślenia mojej kiepskiej kondycji zraniłem się podówczas w kostkę tak paskudnie, że ów brak oparcia odczuwałem także na sposób fizyczny. Ledwie mogłem kuśtykać – jeszcze jeden symptom mojej utraconej równowagi.

Kolejnym powodem mojego kłopotliwego położenia było to, że podczas gdy Teilhard de Chardin spędził życie jako zakonnik – chcąc nie chcąc – wcielony do horyzontalnego wymiaru wspólnych posiłków i liturgii, na stałe wpisany w grę rozmaitych międzyludzkich relacji, ja wiodłem wyjątkowo samotne życie. Doświadczenie tych trzech miesięcy uczyniło mnie niezwykle czułym na głęboką prawdę stwierdzenia zawartego w Księdze Rodzaju, a przypisywanego Bogu, że nie jest dobrze, by mężczyzna był sam. Towarzystwo drugiego człowieka stanowi podstawowy warunek dobrego życia dla wszystkich ludzkich istot, z wyjątkiem nielicznych pustelników. Przypomniałem sobie, na przykład, jak tę prawdę wprowadzali w życie mieszkańcy wysp Aran, kiedy przybył do nich z Connemary ów oryginalny bohater Playboya Zachodniego Świata. Wbrew wrażeniu przekazanemu nam przez Johna M. Synge’a, troszczyli się o to, by każdego wieczoru otaczać przybitego życiem młodego człowieka miłym towarzystwem. Zabawiali go opowieściami, śpiewem i tańcem, by mieć pewność, że ani na chwilę nie zostanie sam na sam ze swoją depresją.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się