Przyjmijmy, że Kościół również umiera. Nie jest to tylko hipotetyczne założenie, choć wierzymy, że Kościół pozostanie aż do końca czasów. Albania jest pierwszym krajem bez religii, tak przynajmniej brzmi oficjalna teza; rzeczywistość nie będzie od tego zbyt odległa, zwłaszcza jeśli chodzi o widoki na przyszłość. Jak długo jeszcze pozostaną resztki kościelnej struktury? Jak długo wierzący mogą znosić presję? I kiedy przybędą kolejne Albanie?
Nie jest rzeczą zbyt przyjemną myśleć o tych udręczonych braciach i siostrach, ale czy mamy gwarancję, że my sami nigdy nie znajdziemy się w sytuacji umierającego Kościoła? Czyż nie jesteśmy już w takiej sytuacji, choćby i na jej progu? Można umrzeć nie tylko z powodu śmiertelnej rany, ale i z powodu przewlekłej śmiertelnej choroby.
W Kościele zachodzi trojaki proces: powstawanie – rozkwit – zamieranie. Wszystko stale i jednocześnie.
Kościół powstający – to nie jest tylko sprawa czasów apostolskich i misyjnego zakładania Kościoła. Kościół powstaje w każdej nowej parafii i w każdej osobie, która przyjmuje chrzest albo wraca do wiary. I w każdym nowym pokoleniu wierzących (Karl Rahner).
Kościół kwitnący (w rozkwicie) – to dojrzały, w pełni żywy organizm. Bogata oferta wartości duchowych. Wielki zbiór form życia wewnętrznego i zewnętrznego. Rosnące zadania, potrzeba czynnych ludzi. W pierwszym stadium pojawiają się już jednostki, które właściwie należą do tego drugiego.
To stadium maksymalnie zaspokaja jego – aktywnych i biernych – uczestników. Nadzieje przeważnie się spełniają, włożona energia rzadko tylko pozostaje bez efektu. Mnóstwo wiernych i obficie oddziałujące życie dają poczucie pewności: wszak rzeczywistość potwierdza wiarę. Mieszka się w wykończonym, dobrze urządzonym domu. Tak się przejawia owo stadium jako norma; ubytek w jakimkolwiek kierunku uważa się za upadek.
Kościół zamierający – nie jest tożsamy z Kościołem prześladowanym albo wewnętrznie przechodzącym wstrząs: ten może mieć silną, ba, nawet wzrastającą żywotność. Kościół zaczyna obumierać, ponieważ stale maleje, jeśli chodzi o ilość, ale przede wszystkim dlatego, że słabnie intensywność życia z wiary. Nie ma znaczenia, czy Kościół znika ze społeczeństwa jako całość – albo też znika jako fizyczna czy duchowa jednostka. Kościół jest uśmiercany w każdym męczenniku, więcej: on umiera w tym, kto sam się sprzedaje; najboleśniej zaś umiera w każdym dziecku, w którego duszy ktoś zadeptał dobre ziarno. I w historycznych zwrotach – i również z każdym starym pokoleniem odchodzi Kościół, który tu do tej pory żył.
Życie z perspektywą końca załamuje i tłumi entuzjazm. To jest zupełnie oczywiste, śmierć nie może wzbudzać życia – dopóki człowiek pozostaje w biologicznej niewoli. Dopiero potem następuje, jak wiemy, zwyczajna reakcja: wyśniony (wymarzony) optymizm – desperacki upór – gorzki pesymizm – wewnętrzna emigracja – faktyczna ucieczka. Ale czy coś takiego jest konieczne? Ludzkie? Chrześcijańskie?