Otrzymujemy kameralną, wręcz intymną opowieść o gorącym uczuciu, które połączyło dwoje ludzi, doprowadziło do małżeństwa, a następnie wygasło, aby w końcu przekształcić się w życzliwość i daleką przyjaźń. Czytelnik patrzy jakby przez sito o rzadkich okach i nie rozumie psychologicznych motywacji, biograficznych zakrętów: więcej tu niedopowiedzeń aniżeli solidnych elementów fabuły. Wszak listy powstawały w okresach rozstania, zaś więź pomiędzy ich autorami wyrastała w „czasie zwykłym”, który dla nas stanowi terra incognita.
Alina Szapocznikow i Ryszard Stanisławski poznali się w Paryżu w 1948 r. Ona była stypendystką w École Nationale Supérieure des Beaux-Arts, on pod jej wpływem zapisał się na historię sztuki. Alina miała za sobą trzy obozy koncentracyjne. Po wyzwoleniu rozpoczęła studia rzeźbiarskie w Pradze. O tych doświadczeniach nie chciała opowiadać: zabliźnione, pozostawiły jednak ślad w jej pracach. Zapewne stąd wynikał biologiczny stosunek do ciała, będącego źródłem rozkoszy, ale także miejscem bólu i rozkładu. Szapocznikow była piękna i miała świadomość swojej urody. Szkolna przyjaciółka wspominała, że otaczali ją adoratorzy, a uwodzenie brała sobie za punkt honoru. Kiedy poznała Stanisławskiego, łączył ją związek z nauczycielem z praskiej szkoły Bedřichem Stefanem, ale nie zdecydowała się na wspólne życie. Tłumaczyła to ukochanemu: „Rysiu, Rysieńku! Jeśli chcę tak czy inaczej (sprawa mojego profesora), to nie martw się, nie robię tego ze względu na Ciebie ani dlatego, że liczę na Ciebie, czy chcę się wiązać z Tobą. Chcę żyć wolnie i jak mi się podoba. Chcę pracować i uczyć się, to najważniejsze!”.
Milion paciorków
Te zdania staną się szczególnie aktualne w latach jej małżeństwa, kiedy całkowicie pochłonie ją twórczość. Wszak na początku znajomości, przy największej amplitudzie uczuć, to Alina była potrzebująca, stęskniona, wylewna. Narzeczony skarżył się na niewystarczalność słów. Ale przewaga czułości Aliny wynika także z faktu, że to on bardziej dbał o przechowywanie listów. Na początkowy okres ich bliskości przypadła także ciężka choroba Szapocznikow: Stanisławski był dla niej wówczas opiekunem, ale także najbliższym człowiekiem, któremu mogła powierzyć swoje udręki. Przeczuwała jednak, że to, co najważniejsze, potrafi wyrazić wyłącznie w wysublimowanym języku plastycznych form. Jak bowiem opowiedzieć o lęku nocy spędzonej w szpitalu, o przytłaczającej obecności choroby?
„Leżę w tym czystym łóżku i myślę sobie, jakie to wszystko tu dziwne. To niemożliwe po prostu, aby po takich nocach następował dzień biały z kwiatkami na stolikach, z uśmiechem i wygodą. Niekiedy zdaje mi się to życie tu nierealne. I nierealne właśnie dlatego, że tylko cielesne. Tak jakby w człowieku było tylko mięso i organy. Więc jak to możliwe, że jestem ja i Ty. Może ja tylko sobie wymyślam, że Ty jesteś? Może to rzeczywiście tylko mięso i organy”. Te refleksje przywodzą na myśl późniejsze prace Szapocznikow, gdzie odlane w żywicy i poliuretanie części ciała balansują na granicy pomiędzy erotycznym przyciąganiem a fizycznym obrzydzeniem. Rzeźbiarka chciała jakby dowieść, że pod skórą zmysłowości kryją się warstwy tłuszczu, materii, zmęczonego, trawionego chorobą ciała. Na początku twórczej drogi bliskość śmierci uświadomiła Szapocznikow niemożność przekazania granicznego doświadczenia choćby najbliższej osobie: „Nawet jak bardzo, bardzo boli, to po tym się zapomina i przypomnienie czy dzielenie się »z kimś« jest idiotyzmem. Ważny jest moment sam. I takich momentów jest milion i jak paciorki tworzą naszyjnik, który tylko sami nosimy i który tylko nas samych zdobi (albo szpeci). Każdy ma te paciorki swoje i jest sam z nimi, nie może go (paciorka – momentu) ustąpić ani oddać, ani podzielić”.