„Mogę zrobić absolutnie wszystko i poza mną samą nie istnieje nic, co by mnie powstrzymało” – pisze kilkunastoletnia Susan Sontag w pierwszym tomie dziennika. Nie zamierzała go publikować. Po jej śmierci w 2004 r. syn David Rieff musiał podjąć decyzję, czy te bardzo intymne zapiski wydawać. Zostało, jak pisze, około 100 zeszytów, o których istnieniu nie miał wcześniej pojęcia. Sontag sama lubiła czytać dzienniki intymne, zaglądała potajemnie do pamiętników swoich kochanek, gdzie niestety znajdowała nieprzyjemne portrety samej siebie. Twierdziła wręcz, że w samą istotę dziennika, który prowadzi się dla siebie, wpisany jest już również czytelnik – intruz, który zagląda, choć nie powinien. Dostajemy teraz do rąk nie całość, ale wybór dokonany przez jej syna. Nie wiemy, jak bardzo ingerował w tekst, lecz i tak dziennik pozwala zobaczyć proces dojrzewania intelektualnego i kształtowanie się seksualności Sontag – te dwie rzeczy są u niej cały czas splecione: „Żądza pisania łączy się u mnie z homoseksualizmem”. Widzimy też, jak kształtują się jej upodobania estetyczne, które rozwinie w esejach z tomu Przeciw interpretacji (dopiero niedawno ten zbiór ukazał się w całości po polsku).
Żarliwa Susan
Pierwszy tom dziennika stał się na Zachodzie bestsellerem. Zainteresowanie życiem prywatnym Sontag było ogromne, bo choć przyznawała się do biseksualizmu – nie ujawniała szczegółów ze swojego życia osobistego. Poza tym była jedną z niewielu intelektualistek, z którą Amerykanie byli po imieniu: mówili o niej Susan, tak jak Monroe była dla nich Marilyn. Rozpoznawali ją na ulicy dzięki białemu, charakterystycznemu pasmu na ciemnych włosach. W Zeligu Woody’ego Allena zagrała samą siebie – jako nowojorska Żydówka wypowiadała się o fenomenie wymyślonego bohatera. Patrzyła z okładek czasopism dla kobiet na całym świecie, z reklamy wódki Absolut, ze zdjęć Annie Leibovitz, z którą była związana przez wiele lat. Wykłady i wywiady telewizyjne zamieniała w teatr. Jednocześnie Sontag była najbardziej znienawidzoną postacią publiczną ostatnich lat. Nawet w nekrologach (zmarła na nowotwór krwi w 2004 r.) pojawiły się głosy krytyczne i inwektywy. Narażała się przede wszystkim swoimi komentarzami dotyczącymi polityki Stanów Zjednoczonych. „Chciałabym, żeby nie było żadnego dominującego kraju. I żeby przede wszystkim nie była to moja ojczyzna”. Wcielała w życie ideał intelektualisty, który bezustannie podważa obiegowe sądy, tropi hipokryzję, krytykuje własne państwo. Ostatni tekst, jaki napisała przed śmiercią, był poświęcony torturom irackich więźniów w amerykańskim więzieniu Abu Ghraib.
„Zdaje się, że mam talent do rozwścieczania” – mówiła w rozmowie z Ireną Grudzińską-Gross w rocznicę ataku na WTC. Wtedy naraziła się szczególnie, bo w „New Yorkerze” napisała, że zamachowcy nie byli tchórzami. Lista wypowiedzi, które sprowadziły na nią gromy, jest długa. Słynne stało się jej wygłoszone przed 40 laty stwierdzenie, że „biała rasa jest rakiem historii świata”. Podobne sądy można znaleźć w niemal każdej powieści Johna Maxwella Coetze’ego, południowoafrykańskiego noblisty i oskarżyciela cywilizacji Zachodu, tyle że ubrane w literacki sztafaż. Ostro krytykowano też jej wypowiedź z 1982 r., kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce powiedziała, że „komunizm to faszyzm z ludzką twarzą”. Elity intelektualne nie mogły jej tego darować, a w dodatku sama podważała w ten sposób swoje lewicowe korzenie. Miała naturę działaczki. Nie wystarczały jej sztuka, której była nienasyconym odbiorcą: nie wystarczała krytyka, literatura, filozofia, film ani teatr – sama reżyserowała. Najważniejsze było działanie – w dzienniku sama się mobilizowała: „rób coś, rób coś, rób coś”. I tak zaangażowała się w ruch antywojenny, w 1968 r. znalazła się w Hanoi, a w czasie wojny na Bałkanach w Sarajewie, tym razem popierając interwencję NATO w Kosowie w 1999 r.