Punkt wyjścia jest niezwykle jasny i prosty: nie radzimy sobie z narkotykami. Ale już w drugim ruchu sytuacja bardzo się komplikuje: dlaczego sobie z nimi nie radzimy i co to właściwie znaczy? W jednej chwili znika klarowne, elektryzujące hasło „narkotyki”, a pojawia się splątany węzeł bardzo niejednorodnych i trudnych problemów z różnych rejestrów rzeczywistości. Te wysuwające się na pierwszy plan i najbardziej oczywiste to: narkomania i przestępczość narkotykowa, nielegalny handel, przemoc, bieda, globalne zależności, przemiany cywilizacyjne. Jak zatem przeprowadzić trzeci ruch tak, by dać odpowiedź na pytanie, które wyrosło przed nami w ruchu drugim? Trzeba pójść równocześnie w kilku kierunkach, rezygnując z pragnienia jednej wyczerpującej odpowiedzi.
Dopuszczalne…
Pierwszy kierunek to kwestie prawno-społeczne, a więc dyskusja nad statusem prawnym narkotyków. Restrykcyjna polityka prohibicyjna ma coraz mniej zwolenników. Powodem jest, po pierwsze, jej niewielka skuteczność w redukowaniu szkód społecznych oraz zmniejszaniu przestępczości narkotykowej i czarnego rynku w porównaniu z ogromnym nakładem środków różnego rodzaju na czele z wielkimi sumami pieniędzy, które pochłonęła dotąd „wojna z narkotykami”. Po drugie (choć ważniejsze), ostre represje wobec użytkowników zakazanych substancji, nieproporcjonalne do szkodliwości czynu (posiadania narkotyków na własny użytek i ich zażywania), kłócą się z poszanowaniem ich wolności i godności, a przede wszystkim z intencją leczenia. Więzienie, oględnie rzecz ujmując, nie jest najlepszym miejscem do wyjścia z nałogu i nie pomaga w zdobyciu stabilizacji życiowej, niezbędnej w walce z uzależnieniem. Zbyt represyjne prawo nie sprzyja także jego społecznej akceptacji i w konsekwencji może choć po części dawać efekt przeciwny do zamierzonego.
Nie powinna więc pozostawiać wątpliwości tendencja, by problem narkotyków i narkomanii lokować przede wszystkim w obszarze zdrowia publicznego, a nie polityki karnej. Obawy budzi natomiast sama dyskusja nad kształtem polityki narkotykowej, w której nierzadko dochodzi do pomieszania dwóch przeciwstawnych perspektyw. Można bowiem rozważać możliwość legalizacji i depenalizacji jako sposoby na zmniejszenie szkodliwości społecznej narkotyków, szkodliwości tej w żadnym stopniu nie kwestionując. Można też argumentować za legalizacją, przekonując, że ludzie powinni mieć wolność do odurzania się, że restrykcyjne jak dotąd prawo to przejaw zacofania, nieuzasadnionego strachu przed narkotykami (narkofobii), i dowodzić na różne sposoby, że skoro co najmniej niektóre narkotyki (np. marihuana) nie są, przypuszczalnie, bardziej szkodliwe niż legalny alkohol i tytoń, to powinny być dostępne na równi z tymi dwiema substancjami. Można też, i dzieje się tak bardzo często, wychodzić od pierwszej perspektywy, by kończyć na drugiej. Poza tym, że nieuczciwe, jest to przede wszystkim szkodliwe. Nie znaczy to, że wymienione przeze mnie pobieżnie argumenty, które przypisuję tu do drugiej z zarysowanych przeze mnie perspektyw, nie dotykają istotnych problemów i nie domagają się namysłu. Bynajmniej, wskazują one na bardzo ważne kwestie (jak np. problem akceptacji społecznej narkomana, pozycja alkoholu i papierosów w naszej kulturze), które szczegółowo i dogłębnie rozważają na kolejnych stronach nasi autorzy. W tym miejscu chcę jedynie zwrócić uwagę, że często pierwsza z tych perspektyw niebezpiecznie szybko znika, a powinna cały czas stanowić właściwe odniesienie dla argumentów, które padają z drugiej strony. W konsekwencji przestaje być wyraźnie słyszalne to, co w punkcie wyjścia nie podlegało dyskusji: narkotyki, wszystkie, także alkohol i nikotyna, szkodzą. I to zmniejszaniu ich szkodliwości, a nie oswajaniu, cokolwiek miałoby ono znaczyć, powinny służyć rozwiązania prawne.