Krzysztof Dorosz
Kiedy dotknięty nieszczęściem człowiek cierpi i znajduje się na skraju rozpaczy, nieraz pyta z goryczą: „Dlaczego? Czym zawiniłem? Dlaczego właśnie ja?”. Wierzący kieruje te pytania do Boga, ateista – do losu i ludzi.
Kiedy człowiek doznaje ocalenia z wypadku czy choroby, na ogół nie stawia żadnych pytań. Niewierzący przyjmuje swoje ocalenie z radością, wierzący, oprócz radości, odczuwa wdzięczność do Boga. Lecz nie pyta już: „Dlaczego właśnie ja?”, a pytać przecież mógłby i powinien. Jeśli Bóg wyróżnia nas cierpieniem, wyróżnia także pomyślnym rozwojem wypadków. Lecz skąd to wyróżnienie? Dlaczego ocalałem ja, kiedy miałem wszelkie szanse zginąć, powiedzmy, w katastrofie lotniczej, nie ocalały zaś miliony więźniów Oświęcimia czy Archipelagu Gułag?
Nie ma odpowiedzi na takie pytania. A ponieważ nie ma, ponieważ nie wiem, dlaczego Bóg wyróżnił miliony niewinnych wielkim cierpieniem i śmiercią, nakazuję sobie daleko idącą powściągliwość w nazywaniu pomyślnych i szczęśliwych wydarzeń działaniem Opatrzności. Boję się duchowej i intelektualnej łatwizny; boję się przekształcenia Opatrzności w dobrego duszka, który czuwa nade mną, bacząc, bym sobie nie zrobił krzywdy; boję się, by Opatrzność nie stała się Niebiańskim Zakładem Ubezpieczeń, w którym wykupuję polisę w postaci mojej wiary.
Do wszelkich oświadczeń na temat działania Opatrzności podchodzę zatem sceptycznie, a nawet z ironią. Bo czyż ja naprawdę wiem, co to jest Opatrzność? Jestem wprawdzie wierzący, nazywam siebie chrześcijaninem, ale – jak niemal wszyscy Europejczycy – noszę w sobie prometejskie przesilenie doby renesansu, oświeceniowy optymizm, dziewiętnastowieczny scjentyzm, rozpacz i nihilizm dwudziestego stulecia. I gdzież w tym wszystkim jest Opatrzność? Przecież nie w renesansowym zadufaniu w możliwości człowieka, dobrodusznej wierze osiemnastowiecznych deistów, nie w sentymentalnym, nieraz landrynkowym obrazie Boga, który w erze maszyny parowej i kolei żelaznej przeciwstawiano nieubłaganym i bezlitosnym prawom nauki.
Jestem więc przekonany, że chrześcijanin XXI stulecia powinien i musi działanie Opatrzności na nowo przemyśleć. Nie zapominać, że Bóg jest miłością, lecz przecież inną niż ludzka, bo gdyby był tylko dobrym człowiekiem, nie dopuściłby do Oświęcimia, Gułagu czy ludobójstwa w Kambodży i Rwandzie. Mnie też czeka to przemyślenie; jeśli zwlekam, to dlatego, że lękam się trudnego tematu. Czyż nie jest to zadanie na miarę Księgi Hioba?
Tymczasem wiem jedno. Wiem, że nie tylko pomyślne i szczęśliwe wydarzenia, ale całe moje życie jest w ręku Opatrzności. Życie jak wiele innych, pozbawione wielkich wzlotów i dramatycznych upadków: trochę w nim cierpienia i trochę radości, trochę światła i trochę mroku, sporo doznań zwykłych i nijakich. Mimo to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co przeżywam, jest darem Opatrzności. Darem i zarazem zadaniem, które wyznacza mi drogę. Ktoś więc mnie prowadzi, ktoś daje mi znaki. Często ich nie rozumiem i błądzę, nie znam też dobrze celu wędrówki. Wiem jednak, że na końcu drogi jest dobro; wiem, że co dzień dawane mi są „dobrodziejstwa, którym nie masz miary”. Nie jest więc moje życie ani zwykłe, ani nijakie; przeciwnie, jest dramatyczne i wielkie. Wielkie, bo nadaje mu kierunek ktoś naprawdę wielki.