fbpx
Maciej Zaremba luty 2008

Gimo – czarny zaścianek Szwecji?

Zaraz po Święcie Lata w 1993 roku mieszkańcy Gimo zebrali się na sejmik, gdzie słowa nieprzychylne, a i zajadłe nawet padały o pięciuset obcych do Gimo sprowadzonych przez Urząd Imigracyjny. Co tam powiedziano, dnia onego jeszcze za pośrednictwem telewizji wiadomym się stało mieszkańcom całego królestwa, o czym – z powodu pożałowania godnych dla Gimo konsekwencji – wspomnieć należy.

Artykuł z numeru

Sami wśród obcych. Dramat uchodźców

W dniu Święta Lata w kościele w Skepthammar obecny był Turczyn prawdziwy, pod mianem Mohammed znany, w Szwedów zwycięskiej bitwie przy Swensksund do niewoli wzięty, teraz zaś paź Jego Wysokości najmiłościwiej nam panującego króla, co przez niecodzienność swoją na odnotowanie zasługuje.

(Z księgi parafialnej Skäfthammar-Gimo, 1791)

Kolebka Gimo leży przy Herrgården, pod mostkiem, dokładnie tam, gdzie Wielki Staw otwiera swój wodospad i gdzie po dziś dzień podziwiać można resztki kuźni. Ale to Gimo, które królewski namiestnik Hans Sigvardsson założył w 1615 roku, już nie istnieje. Nowego, wzniesionego kilometr dalej na łące, nic ze starym nie łączy. Żeby z centrum i kwartałów mieszkalnych dostać się do historycznej osady, trzeba wydostać się na szosę lub przejść przez las.

Między osadą a starym osiedlem fabrycznym stoją ogromne hale nowego przemysłu. Na północ od nich, w starym Gimo, gdzie już prawie nikt nie mieszka, wiekowe lipy ocieniają wille zarządców i starszych majstrów z ubiegłego wieku. A na południu – niewymagające pielęgnacji kolczaste krzewy i mieszkalne klocki z lat sześćdziesiątych są przeplatane amerykańskimi kwartałami willowymi. Nie ma tu żadnych starych drzew. Nowe Gimo sterczy na polu.

O siódmej wieczorem na rynku, po którym hula wiatr, rzadko pojawiają się Szwedzi. Garstka tych spośród trzech tysięcy mieszkańców, którzy wyszli na ulice, nie wystarcza, by je zaludnić. Życiu towarzyskiemu miejscowi oddają się głównie przez telefon, a gdy chcą popatrzeć na hokeja, korzystają z samochodu. Ale na rynku stoją dwie budki telefoniczne, a że pięciuset uchodźców nie posiada ani samochodów, ani telefonów, wieczorem rynek w Gimo zdominowany jest przez Bośniaków, Irańczyków, Albańczyków, Somalijczyków, Ugandyjczyków czy którąkolwiek z trzydziestu pięciu nacji, jakie Urząd Imigracyjny ulokował na skraju osady. Gdyby nie było tak zimno, gdyby szyldy sklepów nie zdradzały, gdzie jesteśmy, gdyby czarni, brązowi i biali nie mówili do siebie per hombre („chodź, człowiek, grać w bilard”), wieczorami można by myśleć, że to przedmieście Neapolu czy Amsterdamu.

Sandvik Coromant w Gimo jest jasną, przestronną i nowoczesną fabryką. Prawie cała produkcja ostrzy skrawających idzie na eksport. Jeśli klient z Brazylii czy Kanady złoży zamówienie przed godziną szesnastą, może liczyć, że już następnego dnia będzie skrawał wyrobami Sandvik. Szwedzka jakość, niezawodność i przede wszystkim – szwedzka stal. O ile rynek w Gimo wieczorami bywa neapolitański, o tyle Sandvik jest niemal wyłącznie nordycki. Odeszli prawie wszyscy zatrudnieni w latach sześćdziesiątych Jugosłowianie, a także Libańczycy, którzy pojawili się po 1982 roku. W czerwcu 1989 wśród tysiąca pięciuset pracowników Sandvik było pięciu pozanordyckich imigrantów. Jednego z nich nazwijmy Józefem.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się