Rocznica skomplikowana, bo przywołuje kumulację wydarzeń. Przywoływała to spiętrzenie doświadczeń dwa razy w latach znamiennych: 1978 i 1988.
W moim wieku wypada specjalizować się w roztrząsaniu wspomnień. Są to na ogół przedsięwzięcia zbiorowe, wspólne. Uczestnicząc w nich, uświadamiałam sobie pewien ważny kontrast: z okazji swej rocznicy, zwłaszcza okrągłej, wydarzenie staje się centralne. Gdy się działo, rzadko było takim od razu i dla wszystkich. Nawet stan wojenny był dla mieszkańców wielu okolic wydarzeniem raczej z telewizora. W 1968 nie telewizja, lecz radio odegrało główną rolę w nanoszeniu na moje życie uderzenia w ludzką, czeską twarz nadziei. Tuż obok, w Krakowie, mając jak ja, dobry odbiornik, można było słuchać gasnących kolejno, przejmowanych przez interwentów czeskich stacji. Radiowcy żegnali się ze słuchaczami, bo “tamci już są na dole”, słychać było trzaski i ciszę. Potem inny słabszy głos, gdzieś bardziej z daleka.
Kto jeszcze słuchał tych sygnałów? Na pewno coś z tego przekazywała “Wolna Europa”. To było późnym latem 1968, w sierpniu, gdy wróciłam ze Szwecji i Finlandii: z ekumenicznych obrad Światowej Rady Kościołów w Uppsali, a potem Światowej Chrześcijańskiej Federacji Studentów w Finlandii. Tam usiłowaliśmy wnieść ferment ze świata w życie Kościołów – troskę społeczną, ekologiczną, troskę o miejsce na rzeczy nowe, na wspólną refleksję nad wiarą w zmieniającym się świecie, niezbędną i możliwą. Bo “Bóg czyni wszystko nowym”. W Finlandii już słuchaliśmy z drżeniem wiadomości z Pragi. Kumulacja 1968, bo przecież to wszystko nakładało się na przeżycia tej wiosny przed tym latem.
Na ulicach Krakowa, także na Franciszkańskiej pachniało gazem do rozpraszania demonstracji. Uczestniczyło w nich także młode pokolenie redakcyjnych rodzin. Trwał rok ich pokoleniowej identyfikacji. Uważali, że to ich rok. Mieli kolegów w Paryżu. Przez to swoje młode pokolenie rodzice też byli dotknięci do żywego wcześniej, nim skala wydarzenia unaoczniła jego sens szeroko (choć i tak, jestem tego pewna, nie wszystkim). Moją przewodniczką do Marca była Anna Morawska. To jej córkę, Ewę, legitymowaną po jakiejś demonstracji, funkcjonariusz upominał: “Co pani tu robiła? Przecież pani jest Aryjką”. Ewa, socjolog, odpowiedziała: “Nie rozumiem tego słowa”. Mam nadzieję, że dobrze relacjonuję incydent znany z drugiej ręki. Właśnie to opowiadanie przeraziło mnie do głębi. Uświadomiłam sobie, jaki demon zdobył oficjalną funkcję i sankcję dla swego języka. Z Dworca Gdańskiego napływały tragiczne relacje o rozstaniach, o nawrotach obezwładniającej depresji u ludzi, którzy z trudem zintegrowali swoje życie po wojennej traumie. Znowu tłem dla tych dramatów była bierność, marginalizacja dotkniętych oficjalną dyskryminacją. Kościół nie zainicjował pospolitego ruszenia z pomocą (jak to uczynił w 1981 na rzecz internowanych, z poważnym, pozytywnym skutkiem). Usiłując o takiej potrzebie przekonywać, słyszeliśmy od duchownych: “To są jakieś partyjne rozgrywki”. Dziś wiem, że Kościół-instytucja na ogół reaguje powoli. Sytuacje kairos (zapytania od Pana) rozpatruje według odziedziczonych wzorców, o których stosowalności też nie zawsze odważnie potrafi się przekonać. Konieczność pomocy dla pokonanej “S” jasno pasowała do wzorca powstań polskich, wzorca błogosławienia zesłańców i ukrywania rannych w klasztorach. W 1968 takiego wzorca zabrakło. Nie było też jeszcze rozbudzonej później przez Jana Pawła II wrażliwości na antysemickie zagrania, jako uderzające w “starszych braci w wierze”, ich rodziny, potomków. Uświadomienie sobie tej właściwości Kościoła było dla mnie najtrwalszym – obok czeskich przyjaźni – wątkiem roku 1968.