fbpx
Piotr Graczyk, Stanisław Grygiel, Leszek Aleksander Moczulski, Henryk Siewierski, Paweł Taranczewski, Łukasz Tischner, Piotr Wojciechowski marzec 2008

Co zawdzięczamy religijności ludowej?

Wokół  tematu religijności ludowej narosło bardzo wiele mitów, sporo jest przekłamań lub nieporozumień. Bardzo często religijność ludowa traktowana jest albo  jako synonim zacofania, albo – przeciwnie – jako ostoja wiary prawdziwej i nieskażonej złymi wpływami „nowoczesności”. Chcąc przeciwstawić się tym skrajnym tendencjom, zapytaliśmy naszych Autorów, co osobiście zawdzięczają religijności ludowej.

Artykuł z numeru

Zabobon czy źródło wiary? O religijności ludowej

Piotr Graczyk

Katechizm Kościoła Katolickiego poucza, że religijność ludowa jest to „cześć oddawana relikwiom, nawiedzanie sanktuariów, pielgrzymki, procesje, droga krzyżowa, tańce religijne, różaniec, medaliki”. Moje doświadczenia z tak rozumianą religijnością ludową są znikome i nie zawdzięczam jej niczego szczególnego. Ale Katechizm głosi też, że religijność ludowa w szerszym sensie to tyle co „zdrowy zmysł ludu” i „ewangeliczny instynkt”; inaczej mówiąc, jest to coś w rodzaju religijnego sensus communis łączącego prawdy wiary z konkretnymi formami życia danej społeczności, splatającego akty religijne z codziennością, a życie codzienne nasycającego wiarą. Pierwsza myśl, jaka nasuwa się przy tego rodzaju opisie, wiąże się z jego przednowoczesnym charakterem: pasuje on do społeczności żyjących w ustalonym kręgu spraw, do wspólnot funkcjonujących w ramach cyklu przypominającego cykl przyrodniczy, następowanie po sobie pór roku. Czy takie szczęśliwe i harmonijne społeczności kiedykolwiek istniały, czy dyskurs o „zdrowym zmyśle ludu” nie był tylko ideologiczną kołysanką mająca utrzymać niziny społeczne w ryzach? Mniejsza z tym – w czasach nowoczesnych, przy ciągle zmieniających się w skali całego globu sposobach produkcji i komunikacji, bezustannych przetasowaniach społecznych i przemianach form życia, samo wyobrażenie takiej wspólnotowej harmonii sacrum i profanum wydaje się nieadekwatne. Czegoś takiego dzisiaj nie ma. Co więcej, wyobrażenie takie wydaje się nie tylko anachroniczne ale również mało chrześcijańskie – jak gdyby wywodziło się z czasów pogańskich. Sam „instynkt ewangeliczny” wydaje się bowiem stać w sprzeczności ze „zdrowym zmysłem ludu” – Ewangelie każą bezustannie czuwać, a więc oczekiwać nadejścia nieoczekiwanego; Królestwo Boże jest jak złodziej w nocy, a gdy nadchodzi, jawnogrzesznice i celnicy okazują się bliżsi Bogu od tych, których ogół uznaje za porządnych ludzi (i którzy sami się za takich uważają). Wzorców zachowania nie mogę więc czerpać po prostu z tego co robią „wszyscy”, miarą nie może być to co wciąż cyklicznie się powtarza. Między Ewangelią a życiem społecznym jest jakiś cierń czy oścień, który nie pozwala im się ze sobą raz na zawsze pogodzić: te stosunki muszą pozostać napięte, niewygodne: nie mogę nie chcieć nasycenia codzienności Ewangelią, ale nie mogę też przeżyć życia nie śpiąc. Muszę chcieć dzielić wiarę z innymi, pragnę przekazać ją dzieciom – ale muszę tez pamiętać, że Krzyż to ostatecznie odosobnienie, wyniesienie w górę a zarazem w samotność; nie można zrozumieć Krzyża trzymając się za ręce i wesoło śpiewając. Tam gdzie dwoje lub troje (Simone Weil podkreśla, że nie więcej) zbiera się w Jego imię, tam zbierają się dwie lub trzy samotności, co dla samotności innej mają szacunek i nie chcą jej gwałcić.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się