Uświęcone naukową tradycją pojęcia – „religijność ludowa”, „religijność wiejska”, „kultura religijna wsi” etc. – nie przystają do ludzkiego doświadczenia, pobrzmiewają w nich jakieś fałszywe nuty. Nikt przecież nie powiedziałby o sobie, że wyznaje religijność ludową czy praktykuje wiejską kulturę religijną. Religijność ludowa jest zawsze cudza, wyznaje ją zawsze ktoś inny. W szczególności jest religijnością, którą polski inteligent przypisuje polskiemu ludowi.
Siedemdziesięcioletnia kobieta leżała w łóżku, a ja trzymałem jej dłoń[1]. Mówiła:
Z całego serca ci życzę, żebyś napisał, że jest taka wioska, z której wielu dobrych ludzi wyszło, bardzo dobrych, ludzi pobożnych i wykształconych. Najwięcej stąd jest kapłanów, ale już nie o kapłanów chodzi. Tu są ludzie dobrzy, nikt cię nie obmówi, każdy dobrze życzy. Teraz z życiem koniec. Napisz, że jest taka wioska, która dla Boga żyje. Chrystus tu króluje od stu lat, najpierw w tej kapliczce, gdziem ślub brała. Stąd bardzo dobrzy ludzie, króle Polski! Nie wiem, jak to powiedzieć, inni by lepiej powiedzieli, ja nieuczona. Pewno, są tacy, którzy nie są święci, wszyscyśmy grzeszni. Mówię ci to, zanim zgasnę.
Gdy była zdrowa, przypominała wiecznie zabieganą dziewczynkę. Co ranek szła dziarskim krokiem do kościoła, potem pieliła grządki, ubijała masło, uczyła mnie stawiać siano (wszystkie „moje” kopy padły przy najbliższej burzy), strofowała dzieci, zaglądała do kuchni, wszędzie było jej pełno. Minioną młodość wciąż było widać w jej mocnym, długim warkoczu, wesołych oczach i śmiechu, który nagle wypełniał całą izbę.
Jej choroba zaczęła się tak samo beztrosko, jak wszystko co robiła. Chciała zebrać kwiaty, które rosły za drucianym ogrodzeniem. Przystawiła drabinę. Wspięła się i runęła z wysokości na lewy bok. Prosto na rozrusznik, który podtrzymywał przy życiu jej dziewczęce serce. Myślała, że umiera i prosiła mnie, żebym napisał o jej wsi tak, jak potrafię najlepiej.
***
„Oto poczciwa staruszka w małym ogródku, pełna miłości, zbiera dzięki niej więcej owocu, niż światły uczony, który zgłębił tajemnice natury – w wielkim ogrodzie” – pisał św. Bonawentura (Gilson 1988: 53).
Dla babci wierzyć było czymś naturalnym. Nie potrafiła zrozumieć tych, którzy „nie mają Boga w sercu” i występują przeciw Jego przykazaniom. „Czy oni nie wiedzą? Przecież oni nie wejdą do nieba, choćby się góry waliły! Gdzie oni rozum mają?”
Religia dawała jej siłę. Nikt nie domyśliłby się, jak wielką. „Papież pozwolił mi przeżyć dzisiejszy dzień” – powiedziała mi raz. A nie był to jedyny ciężki dzień w jej życiu. Mąż, jeden z największych gospodarzy we wsi, prześladowany i więziony w stalinowskim więzieniu, umarł, gdy najstarszy syn, Michał, miał 12 lat. Ciężar wychowania szóstki małych dzieci spadł na nią. Dzięki uporowi i pomocy bliskich wszyscy ukończyli studia, wszyscy oprócz Michała, który młodszym zastąpił ojca i został na gospodarce.