Siedziba redakcji – wraz z wskrzeszeniem pisma – została przeniesiona z kamienicy przy Sobieskiego na Sienną 5. Kiedyś był to budynek Arcybractwa Miłosierdzia założonego przez ks. Piotra Skargę. Dziś to obskurna kamienica z ponurą klatką schodową. Mało reprezentatywne miejsce dla krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, który się tu mieści. Pokój redakcyjny, jak wspomina Stefan Wilkanowicz, ciasny, z potężnym biurkiem, przy którym siedziała Pani Hania, a wokół niej przycupnięci redaktorzy, sąsiadował z niezwykłą salą portretową z wizerunkami dobrodziejów i wielkim plafonem, na którym odmalowano Skargę z dziećmi u stóp.
Godziny urzędowania: od 12 do 15. Pani Hania nie była rannym ptaszkiem, wstawała między 9 a 10. Pracowała do późna w nocy. Nigdy jednak nie mówiła o swoim życiu ani o swojej twórczości – jakby jej nie było. Cywiński: o sobie mówiła „w sposób suchy, zobiektywizowany i bez egzaltacji, trochę tak jak gdyby mówiła o kimś innym”.
A więc – ona za biurkiem ze szklanką wody, którą powoli sączyła. Z drugiej strony – współpracownicy, jak zauważa Bortnowska, w jej „własnej osobistej noosferze”. Trzy godziny rozmów ściśle redakcyjnych: o tekstach nadesłanych i o tych, które warto zamówić; o tym, jak obejść cenzurę, jak uniknąć opóźnienia w drukarni, skąd wziąć tym razem papier. Ale nie tylko. To były również rozmowy ideowe. Wilkanowicz: „O potrzebach ludzi w Polsce, o naszych zadaniach, o podstawowych problemach chrześcijaństwa i kultury. Malewska stale szukała wraz innymi, choć przecież jej mądrość i autorytet sytuowały ją na innym piętrze”.
Plan numeru zapisywany był na wielkiej płachcie papieru, tzw. brudasie, a wpisywanie na nim nazwiska i tytułu artykułu było swoistym rytuałem. O. Jan Andrzej Kłoczowski: „Jak Pani Hania, a przecież i inni pracownicy redakcji, potrafiła orientować się w labiryncie wpisów, tego stopnia wtajemniczenia w życie „Znaku” nie dostąpiłem. Ale na „brudasa” patrzyłem, jak wszyscy autorzy, z szacunkiem, choć nie bez lęku. Nie można było lekkomyślnie zobowiązać się do napisania jakiegoś tekstu, a potem usiłować się go wyprzeć. Na „brudasie” wypisane było wszystko i nie było szans na zmylenie czujnej pamięci Pani Hani”.
A jaka była Malewska w stosunku do swoich współpracowników? Bortnowska: „Trzymała nas krótko – tak to przynajmniej wyglądało. (…) A jednak nie był to żaden redaktorski despotyzm, lecz coś zupełnie innego. Praca pod kierownictwem Pani Hani była doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju”. Każda wpadka – błąd w korekcie, poślizg w tłumaczeniu – w jej obecności zawstydzały, były czymś w rodzaju „małej zdrady”. Choroby – opowiada Bortnowska – były tolerowane, ale na krótko. Tak jak migreny Malewskiej: „Zaraz trzeba było się zwlec i wracać na posterunek przy centralnym biurku, gdzie znów, koniecznie z udziałem wszystkich, ma się pilnie kształtować następny Znakowy projekt”. Choć numery „Znaku” stanowiły efekt wspólnej pracy, były tak naprawdę – zauważa Bortnowska – autorskim dziełem Naczelnej. Świadectwem jej uwagi, trzymaniem ręki na pulsie wydarzeń kulturalnych. Świadczyły o typie jej intelektualizmu. Malewska była w swym myśleniu bardzo konkretna, zrośnięta z życiem, z rzeczywistością. Jej intelektualizm, zauważa Grygiel, był więc egzystencjalny, nie polegał na tworzeniu abstrakcyjnych teorematów. W jej osobistych notatkach można znaleźć wzmiankę na temat tego, jaki „Znak” chciała mieć: „życie, nie sztywność”, „nie typ „powiedział, co wiedział”, nie kapliczki, fachowcy, lecz wyczucie potrzeb i stwarzanie ich”, „dialog, docieranie do ludzi i ich milczenia”, „ale i prawa twórczość”. Bortnowska: „Komercja była w tych czasach jakimś „niepojętym pojęciem”, choć Malewska oczywiście wiedziała, co to jest. Czasem mówiliśmy o zapotrzebowaniu, o poczuciu, że udało się podać na stół to, co czytelnicy zjedli, o tym, że udało się zaspokoić potrzeby społeczne, ale o komercji w dzisiejszym znaczeniu tego słowa nie mogło być mowy”.