,,Z rzeczywistością nie można się spierać. Można
żyć albo w kłamstwie, albo przyjąć prawdę i
wyjść jej naprzeciw. Historię losu żydowskich
współobywateli, którzy zginęli pośród swoich,
musimy poznać do końca”.
(Jan T. Gross, Strach)
Zła wiadomość nadeszła dla kilku polskich rodzin wyznania mojżeszowego, zamieszkałych w dużej, kilkutysięcznej wsi o nazwie Gniewczyna w gminie Tryńcza, powiat Przeworsk, ówczesnego województwa lwowskiego, a obecnie podkarpackiego. W dniu wybuchu wojny pewien starszy już rolnik (który mógł w ten sposób wyrażać typowe poglądy mieszkańców wsi) na pytanie, co będzie, gdy przyjdą tu Niemcy, odpowiedział: „Hitler zrobi porządek z Żydami”. Była to złowieszcza zapowiedź losu małej, jednoprocentowej mniejszości etnicznej w Gniewczynie. Losu Trinczerów, Semków, Majerów, Jankielów, Kielmonów, Fajbów, Lejzorów, Lejbów i Majerków.
Słowo o Gniewczynie
W owym czasie społeczność Gniewczyny nie była powszechnie wykształcona, bo dopiero od dwudziestu lat (to znaczy od odzyskania przez Polskę niepodległości) objęto dzieci i młodzież powszechnym obowiązkiem nauki. Z pokolenia dziadków tylko nieliczni umieli czytać i pisać, z pokolenia ojców – co drugi. Jednak choć cała młodzież była już piśmienna, to tylko nieliczni, co dziesiąty z nich, byli przygotowany do dalszej nauki w szkołach średnich; młodzi po ukończeniu klasy czwartej z reguły porzucali naukę – byli potrzebni do opieki nad młodszym rodzeństwem i do pracy na roli. Tak więc dzieci rozpoczynające naukę tworzyły zwykle dwa oddziały, zaś do ostatniej, siódmej klasy dochodziły trzy osoby – byli to chłopcy z majętnych rodzin.
Większość mieszkańców wsi cierpiała biedę, jadano z jednej miski, niektórzy na własny użytek międlili konopie i tkali płótno na koszule, jeden z gospodarzy nawet w zimie boso woził nawóz na pole. Biedne kobiety chodziły do oddalonego o trzy kilometry lasu po suche konary i nosiły ciężkie paki tego opału na plecach – pamiętam ich spocone i zaczerwienione z wysiłku i od palącego słońca twarze.
Małorolni gospodarze odpracowywali wynajem konia. Z tego powodu pracowali nie mniej od zamożnych, którzy mieli konia/konie z wozem i rolniczym osprzętem. Posiadanie jednego konia wyznaczało przynależność do tak zwanej klasy średniej, dwu – do klasy zamożnych gospodarzy, tak zwanych kmieci. Pewien małorolny, poczciwy i niezwykle pracowity ojciec rodziny całe życie odkładał ciężko zarobiony grosz na zakup konia. Kupił już wóz i uprząż, zachował nawet za węgłem obory świńskie ucho ze słoniną do natłuszczania skórzanej uprzęży, ale nie zdążył kupić upragnionego konia i wejść do klasy średniej – wcześniej dopadła go starość i choroba.
Do miastowych, urzędników, policji, kolejarzy, nauczycieli odnoszono się z zazdrością i niechęcią. Trzeba to zrozumieć: chłopi – pracując od świtu do wieczora we dworze – zarabiali złotówkę za dniówkę, podczas gdy urzędnicy cywilni i mundurowi zarabiali krocie, kilka setek miesięcznie. Do tego chłop we dworze i żołnierz w wojsku brali „po pysku”. Gdy mój ojciec, służąc w wojsku w Tarnopolu, spóźnił się jeden dzień z urlopu, to sierżant zawodowy, zanim wysłuchał usprawiedliwienia, wymierzył mu tęgi policzek.