Po trzech tygodniach włóczęgi po birmańskiej prowincji łapczywie chłonę wieści ze świata, surfując po kanałach: CNN, BBC Word i trudne do zidentyfikowania programy lokalnych telewizji ze zdumiewającą zgodnością serwują widzom migawki z Moskwy, stanowych wieców partyjnych w USA, pakistańskich negocjacji koalicyjnych i Kosowa. Czyli – w ogromnym skrócie – globalna orgia wyborów. Kosowo wybiera niepodległość, Pakistańczycy – cywilny rząd, a Amerykanie i Rosjanie – ,,pierwszego po Bogu”, choć prezydencki wyścig do Białego Domu z pewnością tym się różni od kremlowskiego, że nikt z góry nie wie, jaki przyniesie wynik…
Niezależnie od stopnia ,,demokratycznego deficytu” znaczenie tych wszystkich wydarzeń wydaje się daleko wykraczać poza granice państw, których obywatele akurat głosują na tych, a nie innych polityków. W przypadku Stanów Zjednoczonych czy Rosji raczej nie trzeba tego uzasadniać, ale nie inaczej jest w Pakistanie, co wyraźnie widać z perspektywy Azji. Bo to jest nie tylko arcyważne państwo tego kontynentu, od lat zaangażowane w wielką grę światowych mocarstw i regionalnych potęg, takich jak Chiny czy Indie, lecz również jeden z liderów świata muzułmańskiego i kluczowy partner zachodnich demokracji w konflikcie z radykalnymi nurtami islamu i tzw. globalnej wojnie z terroryzmem. Partner niełatwy, gdyż będący zarazem jednym z głównych rozsadników ideologii dżihadu, ale przez to właśnie niezbędny, na którego terytorium może dojść do zasadniczych rozstrzygnięć tak definiowanego starcia. W końcu to w Pakistanie rozkwitły dziesiątki tysięcy madras, które niegdyś zasilały kadrowo szeregi mudżaheddinów, a później talibów w sąsiednim Afganistanie, by wreszcie obrócić ideologiczne ostrze przeciwko Stanom Zjednoczonym i ich sojusznikom i rozrzucać swych absolwentów po całym świecie. Sam, podczas niedawnej wyprawy na niespokojne pogranicze Tajlandii i Malezji, spotkałem młodych zapaleńców z Lahore, którzy pojechali tam krzewić jedynie słuszną wizję wiary pakistańskiej organizacji misyjnej Jamaat Tablighi…
Generał Perwez Muszarraf, który od końca lat 90. sprawował w Pakistanie dość autorytarne rządy, lawirował między aspiracjami rodzimych fundamentalistów a wymogami strategicznego sojuszu z Waszyngtonem, nie dbając zanadto – jak to często bywa w przypadku wojskowych dyktatur – ani o rozwój gospodarczy, ani o budowanie mostów między rozmaitymi grupami społecznymi czy etnicznymi w tym ogromnie – ,,po indyjsku” – zróżnicowanym i ludnym (przeszło 160 mln mieszkańców) kraju. Wyniki lutowych wyborów stanowiły miażdżącą recenzję tej polityki. Wprawdzie sam Muszarraf pozostaje na razie na stanowisku prezydenta, ale jego ludzie przepadli z kretesem w głosowaniu parlamentarnym, ustępując pola dwóm głównym ugrupowaniom opozycyjnym: Pakistańskiej Partii Ludowej oraz Lidze Muzułmańskiej Nawaza Szarifa. Tę pierwszą, pod przywództwem Asifa Zardariego, wdowca po Benazir Bhutto, cechuje nieco lewicowy populizm, druga ma bardziej konserwatywne oblicze, ale obie opowiadają się za demokratyzacją i większą przejrzystością władzy oraz zdecydowanym ukróceniem wpływów wojskowych. Priorytetem nowego rządu musi też być opanowanie spirali przemocy o podłożu politycznym oraz etniczno-religijnym. Z oddali mogłoby się wydawać, że napięcia nieco opadły po grudniowym zamachu na Benazir Bhutto, trzeba jednak pamiętać, że od tamtej pory w rozmaitych atakach i zamachach zginęło w Pakistanie przeszło 400 osób, a doniesienia z przebiegu tamtejszej kampanii wyborczej w zasadzie niczym się nie różniły od doniesień z Iraku i dziesiątkach ofiar kolejnych eksplozji w Bagdadzie czy Mosulu. Uporanie się z tą kulturą przemocy i ustabilizowanie sytuacji to nie byle jakie zadanie, do którego realizacji niezbędna będzie współpraca wojskowych; podobnie jak nieśmiało sugerowane w kuluarach ograniczenie roli radykalnych mułłów nie obędzie się bez sojuszy z bardziej umiarkowanymi duchownymi. Sęk w tym, że z takimi zadaniami przyjdzie się zmierzyć ludziom o nieco zszarganej reputacji, uwikłanym w feudalno-dynastyczną politykę, która przez dziesięciolecia wyznaczała rytm życia w tym kraju. ,,Trudno nam uwierzyć – powiedziała mi zaprzyjaźniona Brytyjka o pakistańskich korzeniach i długoletnim stażu w Karaczi – że ci ludzie mieliby teraz skutecznie ze sobą współpracować dla dobra kraju”. Ale zgodziła się, że bez wiary w taubę (pojęcie zbliżone do odkupienia win) – która też przecież musiała jakoś wpływać na wyborcze zachowania jej krajanów – nic się w Pakistanie nie zmieni.