Urszula Pieczek: Jesień ubiegłego roku była dla Ciebie bardzo pracowita – m.in. zainaugurowałaś w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie długo oczekiwaną monograficzną wystawę od sufitu, od dębu, od marchwi, która przyciągnęła tłumy zwiedzających; powołałaś do życia Wydawnictwo Doczute; wydałaś Międzyjęzyk z Twoim esejem otwierającym, który jest intymnym i świadomym zapisem poszukiwań twórczych. Zanim porozmawiamy o książce, znaczeniu słów i idei za nimi stojących, chcę zapytać Cię o źródło i pochodzenie. Innymi słowy – skąd to wszystko?
Anna Królikiewicz: Ostatnie dwa lata były dla mnie ekstremalnie pracowite. Jak nigdy dotąd. Źródłem wystawy (której kuratorką zgodziła się zostać Emilia Orzechowska), i uprawianej przeze mnie sztuki oraz książki Międzyjęzyk, jest to, co się dzieje wokół gorącego pępka świata, czyli kuchni. Moje najnowsze prace wynikają z kryzysu wiary w mimetyczne przedstawienie i wielkoformatowy rysunek, z którymi dotąd mnie kojarzono. Tworzyłam i wystawiałam rysunek kilkanaście lat. Dlatego można chyba powiedzieć, że na głębokim poziomie wszystko, co zrobiłam w ciągu ostatnich dziesięciu lat i niedawno pokazałam, wyniknęło z niemocy i zwątpienia. A o dziwo, wzrosło na tym i dojrzało! Te rzeczy powstawały przez długi czas – od 2010 r., kiedy dokonałam przełomu w życiu prywatnym i zawodowym, bo zdaje się, że u mnie to po prostu jedno. Wszystko się krzyżuje – moja pracownia z przestrzenią kuchenną, życie osobiste nie jest odrębne od twórczego.
Opowiesz, na czym polegał ten przełom? Bo chyba nie na zmęczeniu komplementami.
Wszystkiego nie opowiem.
Oczywiście! Tyle, ile chcesz i możesz.
Dziesięć lat temu zaczęłam płynąć pod wyznaczony prąd, iść wbrew udeptanej przez siebie drodze. Przestałam wystawiać rysunek (ale, co ważne, nigdy nie przestałam rysować, to dla mnie jak pisanie czy mieszanie łyżką). Rysunek tak uprawiany już nie dawał mi spełnienia. Nie byłam pewna, czy sztuka galeryjna, wysoka, ma moc zmieniania świata, choćby w najmniejszej skali, czy malarstwo, rysunek wystarczą teraz, w momencie kryzysu wartości. Musiałam poszukać nowego języka, międzyjęzyka – nie po to, żeby mruczeć sama do siebie, ale pełniej skomunikować się z widzami. Nie czarujmy się, raczej nie robi się sztuki wyłącznie do szuflady i dla ukrytych przyjemności. Oczywiście robi się ją z siebie, ale po to, by skonfrontować się z innymi, być w dialogu, zobaczyć, jak odbiorca zareaguje, uczyć się dzięki temu dojrzewać do krytyki, do wymiany. Próby przypodobania się publiczności są skazane na niepowodzenie, zwyczajnie źle mi pachną.
W słodkich komplementach za twórczość nie ma nic złego, ale duże niebezpieczeństwo tkwi w „śpiączce cukrzycowej” nimi wywołanej.