Nie wydały Szekspira, Rembrandta, Kanta ani Gaussa. Wszyscy to wiemy dzięki Virginii Woolf, a zbyt długo by dywagować, dlaczego tak jest. One – jako kolejne wcielenia kobiecego losu albo: losu ludzkiego w jego aspekcie zmarginalizowanym, nieawantażownym, egzystencjalnie odkuchennym. Role kulturowo męskie i role kobiece, działania męskie i działania kobiece różnią się diametralnie pod jednym względem: czynności męskie, przynajmniej teoretycznie, celują w konkret, choćby przygotowawczo. Figura mężczyzny, który czyści broń, ostrzy szablę, pucuje do połysku buty – robi to, co mu, niewątpliwie, służy, co poniesie dalej akcję. A kobieta? Pierze, zmywa, zamiata, gotuje, szoruje. Te czynności nie służą niczemu poza podtrzymywaniem egzystencji. Trudno je afirmować i łatwo przegapić, że w ogóle zostały wykonane – oczywiście do czasu, bo zaniechanie rychło demaskuje, jak bardzo były potrzebne. Widać je tylko w skali zaniedbań – a i wtedy rzadko, choćby od strony negatywnej, przemknie ku nim jakiś gest wdzięczności. Gdzie tu jednak miejsce na sens, a cóż dopiero na zachwyt?
Codzienne rytuały
Jolanta Brach-Czaina nie była pierwszą, która odkryła filozoficzny, a nawet mistyczny charakter zajęć codziennych. Zajęć, którym odmówiono sakralnego sensu. Stanowiących rytuał bez sankcji sacrum, wtłoczonych w ciasną szczelinę tego, co nazywa się pogardliwie powszedniością. Trzeba oddać sprawiedliwość Annie Sobolewskiej, że wcześniej dostrzegła światło bijące z czynności powszednich (albo, jak pisał Stanisław Brzozowski, inspirując się, skądinąd, Norwidem: „białe światło codziennych czynności”). To jednak Brach-Czaina precyzyjnie opisała promień światła, a może nawet oświecenia, który dobywa się ze wskazanej wyżej szczeliny. Kto zagłębi się myślą w jej perspektywy, zmienia kompletnie punkt widzenia spraw ludzkich. Dostrzega, że tam, w głębi, rozgrywają się sprawy zgoła fundamentalne. I tu kobieta, tak, właśnie ona, ma prymarny kontakt z materią rzeczywistości. Dosłownie: dotykając jej czubkami palców, obejmując całą dłonią, wyciskając ją jak ścierkę, oczyszczając podczas prania, przywracając jej ciągłość przy cerowaniu, dzieląc ją, układając, przetwarzając. To ostatnie może najważniejsze, gdyż kobieta – a może szerzej: kobiecość – włada w szczególnym sensie sztuką metamorfozy. A ta wymaga bezpośredniego, namacalnego kontaktu z materią. Odczuwania jej, wdychania, doznawania satysfakcji, wstrętu, ulgi i ekstazy, które są niewyrażalne w słowach, ale stanowią doświadczenie esencjalne. Uwaga skierowana na istnienie to uwaga, której ciąg codziennych, dyskretnie żmudnych metamorfoz nie może umknąć.
Na początku lat 20. Karol Irzykowski rzucił projekt zreformowania liryki: dość już konwencjonalnych westchnień miłosnych opisów przyrody i patriotycznych wzmożeń. Piszmy o rzeczach, które naprawdę odgrywają decydującą rolę w naszej codzienności. I jak najfatalniej podał przykład: przedzieranie wykupionych weksli. Jego trop jednakowoż jest godny uwagi i polecenia poetom posiadającym wrażliwość, którą dla wielkiego uproszczenia – w świetle tego, co powiedziano o czynnościach przypadających kobietom – nazwiemy tu żeńską. Trzeba się skupić, wmyśleć, poddać refleksji doznania primordialne, jak nazywał je Czesław Miłosz, który skądinąd, wedle tego, co powiedziane powyżej, posiadał intuicje zaskakująco kobiece.