– Kogo nie zapytasz u nas, zaraz ci powie, że utopić psa to nie takie trudne. Dużo łatwiejsze niż się takim psem opiekować. Wystarczy przecież zwykły jutowy worek, kilka kamieni i kawałek sznurka. Nawet woda nie musi być za głęboka, taka do kolan jest w sam raz. Jak pies malutki, to i nawet nie zaskomli. Skąd wiem? Ano stąd, że sam psy topiłem. I sam nieraz takie worki w rzece znajdowałem. Był czas, to i grób się wykopało, po co dzika zwierzyna ma po lesie roznosić. Rozwiązać wór? To tylko tak się mówi. Co z tego, że człowiek rozwiąże, jak zaraz ktoś inny znów psa wyrzuci? Bo dziecko chciało koniecznie pieska. Ale już nie chce. Bo miał być rasowy. Ale nie był. A to ktoś wziął ze schroniska, szlachetnie, tyle że pies okazał się chory. A kto by tam płacił ciągle za lekarza. Ile razy to słyszałem. Zresztą – jak mówią niektórzy – nawet topić nie trzeba, można go przywiązać do drzewa, najlepsza do tego jest stalowa linka. Musi być mocna, bo pies w rozpaczy wszystko potrafi zerwać. I biegnie potem za samochodem z szyją całą we krwi nawet kilka kilometrów. Jakby miał nadzieję, że to tylko przez pomyłkę, przez jakieś zapomnienie. Na końcu pada złachany bez sił, prawie umarły pada, a „pan” nawet w lusterku się nie obejrzy. Z psem i śmiercią łatwo, bo pies człowieka na końcu się boi.
„Foczkowata sunia. Sisi. Ma około trzy lata, waży blisko 25 kilogramów i sięga głową do kolana. Dziewczyna o anielskim charakterze, dogaduje się z suniami i psiakami. (…) posiada komplet szczepień, jest odrobaczona, odpchlona i wysterylizowana”.
Ile podobnych ogłoszeń wisi w Internecie?
Sisi, nie Sisi.
Bajka – nowe imię nadała jej Marta.
– W takim razie chodź – powiedziała. – Spróbujemy razem żyć.
Niewiele wiadomo o tym, co było „przed”. Dwa lata przerzucano Bajkę ze schroniska do schroniska.
Kiedy po raz pierwszy przyjechała do mnie z Martą, tylko mnie obwąchała. A potem chowała się pod stołem albo za nogą właścicielki.
–Siad Bajka, siad – prosiłam.
Dziś widzę, jak się zmienia. Za każdym razem jest inaczej. Nie leży już godzinami na wycieraczce, kiedy Marta wychodzi. Usypia w swoim kojcu. Wie, czym jest sznurek zwinięty w kłębek, uczy się nim bawić. Czasem jej się udaje. Wiele tego. Odezwał się w niej nawet „instynkt łowczy”. Ofiary upatruje najchętniej w kuchni. Potrafi stać w żebraczej pozie kilkadziesiąt minut, aż dostanie pyszny kąsek. Umie już leżeć brzuchem do góry, szczerzyć zęby, wpychać się do łóżka. I czasem biega w śnie.
Ufa. Zaczyna ufać. Szybko zaufała Uli. Poszły na trzygodzinny spacer i „się zagadały”. Gdybym tego nie widziała, trudno byłoby mi sobie nawet wyobrazić, jak bardzo Bajka potrafi się cieszyć.
Ale czasem dawny strach (skąd? co się stało? jak?) do niej wraca. Ogrom smutku jest przerażający.
Bajka, Bajeczka, no chodź.
Gdzie teraz jest? Od godziny już. Tu. Siedzi odwrócona do ściany i patrzy przed siebie. Gdyby mogła, wbiłaby się pazurami w drewnianą podłogę. Kiedy widzi Martę, próbuje dźwignąć się i podejść. Nie daje rady. Wtedy Marta siada przy niej i mówi. Najczulsze rozmowy, jakie słyszałam. Bajka powoli odwraca głowę.