Na przykład podczas pracy nad Papuszą każdy nadawca otrzymywał informację zwrotną: „Szanowni Państwo, podróżuję obecnie w taborach z Papuszą. Podróż potrwa do (tutaj data). Może się więc zdarzyć, że na Państwa wiadomość odpowiem po tym terminie”.
Niektórzy traktowali tę informację śmiertelnie poważnie. Któregoś dnia dostałam prośbę od redaktora naczelnego jednego z magazynów podróżniczych: „Skoro Pani tak wędruje w taborach, to może napisałaby Pani coś o tym?”.
Chętnie. Kłopot w tym, że w Polsce tabory stanęły w latach 60.
Z kolei, w zależności od etapu pracy, załóżmy, że jest to końcówka – przestaję sprzątać w mieszkaniu. To znaczy coś tam poprzestawiam, zetrę kurz. Agnieszka Drotkiewicz nazywa takie mieszkanie mieszkaniem typu deadline.
Rzadko wtedy przyjmuję gości, często całymi dniami łażę w piżamie.
Teraz też kończę książkę. Trudną, bo o miłości, wymaga precyzji.
Ale zapowiedziała się G.
Lubię, kiedy przychodzi, więc… postanowiłam posprzątać mieszkanie metodą „nie widać”.
Czyli poukrywać co się da.
Płatki owsiane – nie mieszczą się w szafkach – za drzwi.
Papiery – do kartonów. (Jak dobrze, że akurat w tym tygodniu przyszły książki). Cebula – do lodówki.
Świece – na szafę.
Ubrania – szybko w kłębek i do kosza.
To – tam.
Tamto – tu.
Jeszcze ziemniaki! Rozsypały się po podłodze w kuchni. Gdzie ukryć?
- będzie za pięć minut. Jest bardzo punktualna.
Przydałby się „jarmuż maskujący”. Pierwszy raz pojawił się, kiedy byłam na diecie neurologicznej i musiałam jej przestrzegać. To opakowanie jarmużu, którym zasłaniałam przed oczami troskliwych „kontrolerów” wszystkie mniej zdrowe rzeczy w lodówce. Jarmuż mam, ale już wiem, że ziemniaków nie przysłoni.
Mam pomysł. Gotowe.
Omiatam wzrokiem przestrzeń. Nie najgorzej. G. może przyjść.
Nazajutrz dzwoni telefon.
Odebrałabym od razu, ale właśnie zaglądam pod łóżko z latarką i szukam. Zresztą szukam już od kilkunastu minut.
To M. Pisze ważny tekst o Marii Orwid i dzieli się odkryciami. Opowiada o konflikcie doktryn psychiatrycznych w latach 60. w krakowskiej klinice. Słyszę też, że jedna profesor to antysemitka. A druga ciągle wrzeszczy, że nie wie, jak badać. W końcu dowiaduję się, że ordynator (zajmował się ostrymi przypadkami) miał kolekcję przedmiotów, którymi próbowali odebrać sobie życie jego podopieczni. Trzymał je w szufladzie w swoim gabinecie. Wygięte widelce, łyżki, szpikulce, igły, gwoździe, jakiś metalowy pręt. Bardzo lubił się chwalić swoim zbiorem przed kobietami.
M., podekscytowany, że wczoraj wieczorem udało mu się ustalić nazwisko tego lekarza, mówi, żebym doceniła tę informację, bo chwilę potem wprowadzono neuroleptyki. Przełom! – wykrzykuje.
Brak przełomu. Ziemniaków nie ma. To ich szukam. Zapomniałam, gdzie je wyniosłam.
SMS do G. (przyznałam się do zastosowania metody „nie widać”). Nie mogę znaleźć! Jeśli więc któregoś dnia będąc u mnie w domu, poczujesz, że weszłaś do piwnicy, daj znać.