Na pytanie „z kim graniczy Rosja”, polski dowcip sprzed lat znał prostą odpowiedź: z kim chce. Rilke widział rzecz inaczej: Rosja graniczy „z Bogiem”.
Ozment dowodzi, że porzucenie religii, w której się wyrosło, nie musi wcale oznaczać, że „runęliśmy w czarną dziurę niczego”. Wręcz przeciwnie: świadczy o tym, że buduje się swoją ludzką tożsamość własnymi siłami
Dlaczego Zena Cosiniego, jedną – słowo honoru! – z najbardziej frapujących powieści XX w., wydano w powojennej Polsce tylko raz, w 1966 r., to zagadka.
Jezus Niechrystus to „mowa o religii” do wykształconych spośród tych, którzy w dogmat chrześcijański już nie wierzą, ale bardzo chcieliby pozostać chrześcijanami. Cokolwiek by to miało oznaczać.
W liście do Fryderyka II Voltaire dokonał autorskiej interpretacji Mahometa… Napisał tę tragedię przerażony łatwością, z jaką wyznawcy religii gotowi są „poświęcić naturę dla zabobonu”.
Maria Konopnicka z Jobsjady, podrzędnej satyry K.A. Kortuma, uczyniła prawdziwy majstersztyk translacji.
Znów można mieć wątpliwości, czy to książka „zapomniana”: powstałą w 1835 r. Śmierć Dantona Georga Büchnera wystawiono w reż. Barbary Wysockiej w Teatrze Narodowym w Warszawie trzy lata temu. Ale wydano tylko raz, w 1956 r.
„Dlaczego dziś Kościół nie zajmuje się wypędzaniem demonów z ludzi? Chyba nie dlatego, że przestał w nie wierzyć, tylko że ta wiara jest tak okropnie niepopularna”. Dla tego jednego zdania warto wziąć ponownie do ręki Niebo w płomieniach Jana Parandowskiego.
Nie jest wcale oczywiste, że to książka „zapomniana”. W końcu jej tytuł stał się w polszczyźnie synonimem ciemnoty i zapyziałości połączonych z groteskową „dumą narodową”.
Pisanie może stać się „sposobem bycia” także we własnej, przypadkowej w końcu tradycji kulturowej i narodowej. Ferrante źle trawi pizzę, nie jada zbyt często spaghetti, nie mówi podniesionym głosem, nie gestykuluje, nienawidzi wszelkich mafii i nie wykrzykuje „mamma mia”. „Bycie Włoszką wyczerpuje się w moim wypadku w okoliczności, że mówię i piszę w języku włoskim”.
Ta powieść jest dla włoskich uczniów taką samą udręką, jaką dla polskich jest Potop. Może nawet większą, bo w Potopie sporo się dzieje, akcja wciąga, dramatycznych przygód nie brakuje. A Narzeczeni ?
Wiesenstein Hansa Pleschinskiego to trochę powieść, trochę esej historycznoliteracki, a chwilami także fabularyzowana biografia – gatunek nie przez wszystkich lubiany. Mimo to książka zasługuje na szczególną uwagę właśnie w Polsce, bo stawia kilka pytań ważniejszych dziś może dla nas niż dla czytelników niemieckich.
Alister Cox, XVIII-wieczny angielski konstruktor chronometrów i automatów cenionych na wszystkich dworach Europy, i nie tylko Europy, otrzymuje niespodziewane zaproszenie na chiński dwór cesarski.
Choć protestanci to zaledwie ułamek ludności RP, to przecież 500-lecie wystąpienia Marcina Lutra zostało w Polsce dostrzeżone i odnotowane na wiele sposobów (ukazał się nawet, co prawda niezbyt udany, komiks dla dzieci) i – na ogół – zaskakująco życzliwie.
Może mit o odejściu „pierwszych ludzi” z raju należałoby rozumieć jako opowieść nie o wygnaniu, lecz o udanej ucieczce? O wyzwalaniu się ludzkości ku prawdziwemu, odpowiedzialnemu i świadomemu człowieczeństwu, które bierze na siebie niełatwe obowiązki, ale i zna przysługujące mu prawa?
Trudno się oprzeć wrażeniu, że Świątynia Opatrzności Bożej stała się nie tyle wotum dziękczynnym, ile raczej pomnikiem Ecclesia triumphans, pieczęcią Instytucji pragnącej unaocznić swoją władzę nad państwem, społeczeństwem i jednostką, ich małość wobec jej potęgi.
Prawdziwą siłą nośną religii okazuje się jej zdolność do wydobywania z człowieka najgorszych cech i aktywizowania jego najbardziej odrażających skłonności. Gdyby religie nie istniały, mawiał Steven Weinberg, „byliby na świecie ludzie dobrzy, czyniący dobro, i ludzie źli, czyniący zło. Religii potrzeba, by zło czynili ludzie dobrzy”.
Monografie takie jak Sąd mogą być zapisem bardzo osobistego spojrzenia na wybrane dzieło sztuki, pewną formą jego świadomej recepcji i interpretacji. Takiego indywidualnego przewodnika żadna technika digitalizacji nie zastąpi.
To nie Zacheusz jest prawdziwym bohaterem tej osobliwej baśni. Ma ona raczej bohatera zbiorowego, a są nim właśnie ci wszyscy, którzy „spijają każde słowo z ust Cynobra”, którzy w nieszczęsnym karle, upośledzonym fizycznie i duchowo, zaczynają widzieć geniusza i opatrznościowego męża stanu.
Hermetyczny język Blumenberga zdaje się dopuszczać bardzo różne wykładnie i prowadzić czytelnika w różnych kierunkach. Gdy więc w liście do Wolffa świat wyobrażeń chrześcijańskich określa on jako coś, „co sprawia, że stoimy oniemiali”, gdy przeciwstawia się lekkomyślnej pogardzie liberalnych teologów wobec dziewiczych narodzin i gdy dla „świata nie całkiem opuszczonego przez Boga” domaga się „nieco mariologii Uwe Wolffa”, to ów czytelnik może mieć wrażenie, że ta utrata wiary nie była może pełna i ostateczna.
Bóg bez znaczenia ma szansę odegrać ważną rolę w polskiej, skądinąd bardzo wątłej, debacie o współczesnym chrześcijaństwie. Wierzących zapewne nie przekona, ale może im przynajmniej wyjaśnić fenomen powszechnego zachodnioeuropejskiego ateizmu, który właściwie nie tyle zmaga się z religią, ile ją po prostu ignoruje.
„Wiek świateł” sprawia, że całowanie papieskiego pantofla powoli wychodzi z mody. Gdy w 1782 r. Pius VI przybywa z wizytą do Wiednia, cesarz Józef II wymienia z nim już tylko braterski pocałunek.
Dialog jest dobrem sam w sobie, bo w jakiejś mierze łagodzi obyczaje, a konfrontację zastępuje koegzystencją, nawet jeśli ta koegzystencja toczy się w światach w istocie równoległych, mających ze sobą niewiele punktów wspólnych.
Bocheński obraz ma ok. 10 „bliźniaków”, rozrzuconych po całym świecie, od Poznania, przez Rotterdam, Sewillę po Ontario. To przedstawienia tej samej sceny – wszędzie zatytułowanej oczywiście Uzdrowienie paralityka przy sadzawce Betesda – tak podobne czasem do siebie nawzajem, że można by ich użyć w popularnej niegdyś zabawie „znajdź 10 szczegółów, którymi różnią się obrazki”.
Wola przypomnienia Eichendorffa jako poety filozofującego, uprawiającego refleksję o bardziej uniwersalnym charakterze, ma swoją wagę. Jego polska recepcja w ostatnich dziesięcioleciach nie jest bowiem wolna od pewnej jednostronności, by nie rzec: naiwności czy prostoduszności.
Bardziej tradycjonalistycznie nastawieni wyznawcy w karkołomnych koncepcjach teologicznych wyczuwają zapewne nie tyle powiew świeżej myśli, ile raczej desperację, zwątpienie i zagubienie konstruujących je uczonych, którzy chyba sami przestają z wolna wierzyć we własne dogmaty, ale wciąż jeszcze boją się do tego – nawet przed sobą – przyznać. Stąd wyrażane dziś dość często podejrzenie, że teologowie wcale nierzadko bywają w istocie kryptoateistami. Podejrzenie niebezzasadne.
„Trzymając w ręku dzieło niejednego sławnego autora, chętniej przeczytałbym to co, skreślił, niż to, co pozostawił” – pisał Georg Christoph Lichtenberg. Można by tę myśl sparafrazować: „Równie chętnie jak to, co sławny autor napisał, przeczytałbym o tym, co mógł napisać, ale czego z jakichś przyczyn nie napisał”. A to dlatego że nie zdążył, nie chciał albo – najczęściej – nie wiedział, że powinien.
Autora Pracy nad mitem nie sposób zamknąć w żadnej prostej, uniwersalnej formule, a ktokolwiek próbuje jednak zmierzyć się z jego niełatwą i wymagającą prozą, bardzo szybko nabiera przekonania, że dane mu jest obcować z myślą jednego z najbardziej frapujących europejskich filozofów XX w.
Goethe nie zawsze skłonny jest odnosić się do teologii z wielką powagą. Traktuje ją w gruncie rzeczy raczej jak mitologię czy ikonografię, czysto instrumentalnie: jako skarbnicę motywów i wątków myślowych, które mogą stać się nośnikami idei i wyobrażeń niewiele już mających wspólnego z będącymi ich źródłem „teologemami” chrześcijańskimi.
Germanista, tłumacz, publicysta. Autor bloga „Brulion bez linii” – www.brulionbezlinii.net
Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Zapoznaj się z Polityką prywatności.