Robiąc notatki z Maggie Nelson, Rebekki Solnit, Lidii Yuknavitch czy Roxane Gay, zastanawiałam się kiedy. Kiedy ktoś tak jak one opisze, co się u nas wyprawia i jak smakuje polska homofobia. I dlatego uważam, że ta książka musiała zostać napisana i – jak to dobrze, ufff – że zrobiła to Renata Lis. Podświadomie czekałam na ten tekst, nie wiedząc nawet, że ma być wydany. Czytałam go z ulgą, ze wzruszeniem i napięciem. Tyle już mówiono o autobiograficznych esejach, ale to chyba jedna z nielicznych form, które mogą sprawdzić się w tych czasach. Zwierzenia z przypisami, tyle że w wersji do czytania. Kronika wypadków miłosnych pod tęczową flagą i w gumiakach chroniących przed falami hejtu.
Hélène Cixous wykrzykiwała do kobiet: „Pisz siebie: twoje ciało musi stać się słyszalne”. I dalej przekonywała, że aby kobieta wreszcie siebie napisała, musi „wstąpić w tekst” i przestać hamować wszelkie „wyskoki i wylewy”. Brzmi egzaltowanie, jednak nie znajdziemy tego uniesienia w książce Lis. Słowa są oszczędne, służą temu, na co się w społeczeństwie umówiono: aby komunikować emocje. Robić to klarownie, bez fikołków stylistycznych, aby nie zgubić treści i tego, po co w ogóle opowiada się historię.
A czemu robi to Renata? Odczytuję to w następujący sposób: Moja ukochana i ja jest odą do miłości wyśpiewywaną w środku kraju, gdzie homobusy bezkarnie jeżdżą po ulicach, siejąc nienawiść. Gdzie głowa państwa uważa queerowych ludzi za ideologię, a prezes rządzącej partii straszy transpłciowością. Dzieciaki wpadają w depresję, skaczą z mostów lub się wieszają, a my ciągle stoimy na środku i opowiadamy swoje życie. Trudna to robota, należy wywalać flaki: w komentarzach internetowych, w debacie sejmowej czy szeptach za plecami. Zawsze jest się tą, którą się jest, i po coming oucie nie ma już „decomingowania” się do heteromatrixu, musisz się wozić z kłirem do końca życia. Nieść swój krzyż jak odprysk religijnej zemsty na elgiebecie. Skąd brać siłę? Znowu: z miłości i relacji z tymi, dla których jesteśmy ważne. Z małych rytuałów, wielkich przyjaźni i podróży. Z głaskania kotów lub chichotania po seksie. Z czytania i rozmowy o tym, co się przeczytało. Wreszcie z poczucia, że się i tak zhakowało system, będąc w związku lesbijskim przez tyle lat i nie kapitulując (a przynajmniej starając się zachować równowagę).
Książka Lis jest też o niemocy i zmęczeniu nieustającym zmaganiem się z dyskryminacją, która często czai się w mikrogestach i niedopowiedzeniach. Niemal niezauważalnym spojrzeniu, jakie jest zrozumiałe tylko dla tych, których ono dotyczy. Trudno jest „udowodnić” taką przemoc, nawet opowiadanie o niej nie brzmi dość spektakularnie. A jednak codzienny znój związany z tym, komu powiedzieć, gdzie zawiesić głos i jaką strategię przyjąć, jest wykańczający. Być osobą nieheteronormatywną to być ciągle na cenzurowanym, obcym lądzie, na którym zawsze jest się nielegalnym, ledwie tolerowanym przybyszem.