Chyba najczęściej pojawia się, gdy słucham muzyki: Pasji według św. Jana Bacha, Traviaty Verdiego, jazzowych koncertów Milesa Davisa. Ale zdarza się także w kontakcie z przyrodą albo gdy patrzę na rozgwieżdżone niebo. Zachwyt wydaje mi się czymś atawistycznym, wtedy mam ciarki na plecach. Uwielbiam to.
Oczywiście są też w życiu różne drobne satysfakcje – choćby kawa wypita o brzasku, gdy jeszcze wszyscy śpią, na tarasie przed moim domem. Mieszkam w lesie i towarzyszy mi wtedy śpiew ptaków. Można znaleźć zachwyt w codzienności, jeśli jest się uważnym, nie żyje się pośpiesznie. Lecz jak to porównać z ekstazą przy słuchaniu wielkiej muzyki? To zupełnie różne zachwyty. Nie jestem filozofem, nie potrafię wysłowić wszystkich niuansów pojęć – pewnie Tatarkiewicz albo Kotarbiński mogliby napisać cały tom pt. „Zachwyt”. Przypominam sobie jednak różne zachwycające sytuacje.
Po retrospektywie moich animacji w Lipsku czekałem o 5. rano na taksówkę na lotnisko. Całe miasto spało, było cicho, ponuro i dżdżysto. Okazało się, że pomyliłem godziny i miałem jeszcze trochę czasu, a z pobliskiego kościoła przez uchylone boczne drzwi słychać było, że w środku ktoś gra na organach fugę Bacha, więc wszedłem do środka. Ekipa telewizyjna ZDF, która cichutko instalowała się w zakrystii, by nagrywać poranny koncert, nie chciała mnie wpuścić, ale skłamałem, że specjalnie przyjechałem z Polski, by zobaczyć ten kościół. Uwierzyła i skierowała mnie, bym usiadł w ławce pod samym ołtarzem. Muzyka Bacha w tym pustym kościele brzmiała niewyobrażalnie magicznie i intymnie. Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że tuż obok moich stóp na posadzce jest ciemna płyta nagrobna z napisem „Johann Sebastian Bach”. Byłem tuż obok szczątków Bacha, słuchając jego muzyki. Miałem poczucie absolutnej wzniosłości. Trudno to opisać, tu trzeba by chyba stworzyć haiku. Gdy w końcu wyszedłem z kościoła, było jak w kiczowatych amerykańskich filmach: rozstąpiły się chmury, widać było wschodzące słońce i… tęczę.
Przyznam szczerze, że gdybym umieścił taką scenę w swoim filmie, to straciłbym wszelką artystyczną renomę. Ale tak się rzeczywiście zdarzyło. Niebywałe.
Mam też czasem momenty ekstazy, gdy tworzę performances – czyli moje improwizowane filmy animowane powstające do muzyki granej na żywo. Jedną ręką na sztaludze tworzę animacje, a w drugiej ręce mam kamerę, która przesyła obraz na duży ekran. Pracowałem tak z Tomaszem Stańką, Wojciechem Waglewskim, orkiestrami symfonicznymi. Pamiętam jak na otwarcie Teatru Starego w Lublinie miałem performance z Tomkiem Stańką – Tomek był pół metra ode mnie, grał, a ja malowałem animację. Splecenie muzyki i obrazu, fizyczna bliskość, wspólna improwizacja bardzo na mnie oddziaływały. Jestem wielkim facetem, mam ponad dwa metry wzrostu, grubo ponad 100 kg wagi, a czułem się czystym duchem, nie ważyłem zupełnie nic.