Nieco przymuszony przez pytanie redakcji „Znaku” do przyjrzenia się własnym rytuałom, odkryłem najpierw dwie rzeczy. Po pierwsze, że dotąd właściwie się nad tym nie zastanawiałem. Raczej był to dla mnie zawsze problem teoretyczny, taki, którym zajmuję się „w pracy”, i związany zwłaszcza z jednej strony z rolą wczesnego kultu w kształtowaniu się przekonań chrystologicznych, z drugiej – z moim zainteresowaniem neurobiologią i jej znaczeniem dla antropologii teologicznej. Ale żeby się przyglądać swojemu zachowaniu pod tym kątem? Jakoś na to nie wpadłem, więc muszę oddać sprawiedliwość Redakcji, że przyczyniła się właśnie do pogłębienia mojego wglądu. I z tym wiąże się odkrycie drugie. Nie polega ono bynajmniej na tym, że mam codzienne rytuały i półświadomie oddaję się ich cyzelowaniu. Z wiedzy o tym, jakimi jesteśmy istotami, wynika, że raczej każdy jakoś swoje życie rytualizuje, więc czemu miałbym być od tego wolny? Zaskakujące było natomiast odkrycie, że wypracowałem mocne rytuały i przywiązałem do nich niemałą wagę w obszarach życia, w których bym siebie o rytualizujące czy wręcz rytualne podejście nie podejrzewał. Ten przydługawy wstęp uznałem za konieczny, bo podejrzewam, że to, o czym będę dalej pisał, stanowić będzie pewien odskok od tego, co zakładam – może niesłusznie – że pojawi się w głównym nurcie odpowiedzi.
Otóż u mnie zrytualizowało się… uczenie. A bardziej nawet nie sam akt przekazywania wiedzy, co drugorzędne zupełnie czynności, które go poprzedzają.
Nie chodzi bowiem choćby o pracę nad treściami wykładów (choć i tę mam nieco zrytualizowaną – jak się przy bliższych oględzinach okazało), ale o sekwencję czynności związaną z kilkoma przedmiotami: dyktafonem i akumulatorami do niego, kartkami dla studentów, książkami, pisakami do tablicy suchościeralnej oraz termosami na kawę zbożową.
Nim jednak mój przedwykładowy rytuał opiszę, wypada uczynić belferski coming out. Bardzo lubię uczyć (choć niekoniecznie rozciąga się to na uczenie w ramach podstawowego systemu oświaty). Lubię uczyć ludzi, którym zależy – choćby elementarnie – na zrozumieniu czegoś, co mnie udało się chyba pojąć nieco dogłębniej dzięki studiom i pracy naukowej. Co gorsza: im więcej lat mija, tym bardziej mnie to cieszy. I w codzienności przekłada się to na może i niewielką, lecz odczuwalną falę radości, która pojawia się przed zaplanowaną dydaktyką. Nabieram teraz podejrzenia, że rytuał, który opiszę, służy po części celebracji tej radości albo wręcz – o zgrozo! – jej przedłużaniu.
W zależności od tego, czy mam uczyć od rana czy też po południu, czynności przygotowawcze dzieją się albo rankiem, albo zaczynają wieczorem i kończą bardzo wcześnie rano. Tak wcześnie, że ze wstydu przemilczę godziny. Na pierwszy ogień idzie zawsze sprawdzenie stanu naładowania akumulatorów do dyktafonu. Wykłady nagrywam prawie od zawsze – zaczęło się od tego, że przy dłuższych przerwach między zajęciami z tą samą grupą zapominałem, dokąd doszliśmy. Niestety, pamiętanie, żeby po prostu zaznaczyć to w konspektach, przerasta mnie po dziś dzień. Zwykle – czasem dla czystej profilaktyki – akumulatory kończą w ładowarce, a ja powtarzam sobie mantrę o tym, że nie mogę zapomnieć ich wyjąć przed wyjściem… Swoją drogą, właśnie sobie uświadomiłem, że chyba nigdy nie zdarzyło mi się zapomnieć akumulatorów. Częściej zapominam dyktafonu.