Ważni dla mnie mężczyźni nigdy nie byli osobami, którym słowo „miłość” przychodzi łatwo. Są ostrożni, bo uważają, że kobiety przywiązują do miłości zbyt wielką wagę. I wiedzą, że nie zawsze rozumieją ją tak jak oni. Dezorientacja co do znaczenia tego słowa sprawia, że trudno nam kochać. Gdyby istniało powszechnie podzielane rozumienie miłości, nie byłaby ona tak zagadkowa. Słowniki zwykle skupiają się głównie na aspekcie romantycznym, definiując miłość przede wszystkim jako „głębokie uczucie do drugiej osoby, któremu zwykle towarzyszy pożądanie”. Oczywiście kolejne definicje informują, że uczucie to może występować także w kontekście innym niż seksualny. Jednak „głębokie uczucie” to nie jest adekwatny opis.
Nietrafne definicje
Zdecydowana większość autorów piszących o miłości usilnie stara się unikać formułowania jasnych definicji. We wstępie do Historii naturalnej miłości Diane Ackerman stwierdza, że „miłość to wielka niewiadoma”. Kilka zdań dalej sugeruje: „Wszyscy zgodnie przyznają, że jest cudowna i niezbędna, ale nikt nie wie, czym jest”. I kokieteryjnie dodaje: „Słowem miłość posługujemy się tak bezmyślnie, że może ono znaczyć niemal wszystko albo zgoła nic” (tłum. D. Gostyńska). W jej książce nie ma żadnego wyjaśnienia, które mogłoby pomóc komuś, kto próbuje opanować sztukę kochania. Ale nie tylko Ackerman pisze o miłości w sposób zaciemniający jej rozumienie. Kiedy znaczenie jakiegoś słowa jest owiane tajemnicą, nie powinno zaskakiwać, że większości z nas trudno określić, co mają na myśli, gdy go używają.
Wyobraźcie sobie, o ile łatwiej byłoby się nauczyć kochać, gdybyśmy zaczęli od wspólnej definicji. Miłość najczęściej uznaje się za uczucie, a jednak wszyscy co wnikliwsi teoretycy zgadzają się, że kochalibyśmy lepiej, gdybyśmy myśleli o niej jako o działaniu.
Spędziłam wiele lat na poszukiwaniu sensownej definicji i poczułam wielką ulgę, gdy ją znalazłam – w klasycznym poradniku Droga rzadziej przemierzana, wydanym po raz pierwszy w 1978 r., psychiatra M. Scott Peck, nawiązując do Ericha Fromma, określa miłość jako „wolę rozszerzenia własnego »ja« w celu pielęgnowania własnego lub cudzego rozwoju duchowego”. I dodaje: „Miłość poznajemy po jej owocach. Miłość jest aktem woli – czyli zarówno intencją, jak i działaniem. Wola implikuje również wybór. Nie musimy kochać. Postanawiamy, że będziemy kochali” (tłum. T. Bieroń). Aby pielęgnować rozwój, trzeba podjąć decyzję – definicja ta zatem przeczy powszechniejszemu założeniu, że kochamy instynktownie.
Każdy, kto był świadkiem rozwoju dziecka, wie, że noworodki reagują na czułość i troskę, zanim nauczą się mówić i rozpoznawać swoich opiekunów. Zazwyczaj w odpowiedzi na czułość robią miny lub wydają dźwięki sygnalizujące przyjemność. Później zaczynają reagować radością i gaworzeniem. Ale czułość to tylko jeden ze składników miłości. Żeby naprawdę kochać, musimy nauczyć się łączyć różne składniki – czułość, troskę, zrozumienie, szacunek, przywiązanie i zaufanie, a także szczerość i otwartość. To, że za młodu przyswajamy sobie nietrafne definicje miłości, sprawia, że trudno nam kochać, gdy dorośniemy. Idziemy właściwą ścieżką, jednak w złym kierunku. Większość ludzi uczy się myśleć o miłości tylko jako o uczuciu. Kiedy jakaś osoba bardzo nas pociąga, inwestujemy w nią emocje, wskutek czego staje się ona dla nas ważna. Ten proces nazywa się kateksją. Peck słusznie podkreśla, że przeważnie mylimy kateksję z kochaniem. Wszyscy wiemy, jak często ludzie związani z kimś przez kateksję obstają przy tym, że to miłość, nawet gdy tę osobę ranią lub zaniedbują. Zainwestowali w nią uczucia, więc twierdzą, że ją kochają.