fbpx
fot. archiwum własne autora
Filip Springer czerwiec 2021

Filip Springer: Biały sznurek

Rok nam zabrała zaraza – tyle mnie nie było w domu. Nigdy wcześniej nie miałem takiej przerwy. I teraz zamiast chodzić po tym moim pierwszym świecie, to mnie po nim dziwnie rzuca.

Artykuł z numeru

Ucieczka od przebodźcowania

Czytaj także

Filip Springer

Dźwiękowa mgła

W miejscu, w którym się to zdarzyło, budują teraz hotel. Jest wczesny ranek, jeszcze się dzień nie zdecydował, jeszcze się tam gdzieś gramoli. Ulica jest pusta i cicha, choć za dnia trzeba tu krzyczeć, jeśli się chce coś powiedzieć. Stoję więc na środku i patrzę w to miejsce. Nic nie jeździ, mogę tak stać.

Wcześniej był tam kiosk.

Nie mogłem spać. Ubrałem się i po cichu wymknąłem z mieszkania. Za pierwszym rogiem jakiś mocno wczorajszy koleś siedział na chodniku pod całodobowym monopolowym. Na mój widok rozłożył serdecznie ręce i wycharczał:

– No witamy!

Skąd wiedział?

Bo rok mnie tu nie było. Na kilka dni przed pierwszym lockdownem przyjechałem na poznańskie targi książki. Potem zaczęła się pandemia. Dopiero teraz, gdy moi rodzice dostali drugą dawkę szczepionki, zdecydowaliśmy się z nimi spotkać. Rok – tyle nam zabrała zaraza. Niezbyt dużo – jeśli spojrzeć na to, co zabrała innym. Ale i tak nie mogłem spać z tego wszystkiego.

Dlatego każdego ranka w czasie tego powrotu włóczę się po mieście. A właściwie nie włóczę się, lecz miota mną, w nierozpoznany przeze mnie sposób. Jakbym miał tachykardię, jednak gdzieś na zewnątrz, a nie w sobie. Znam tu każdą ulicę, mam ulubione ścieżki. A jednak błądzę, dochodzę do skrzyżowania i nagle jakaś siła ciągnie mnie w najmniej oczywistą stronę. Albo idę ulicą, którą gdy tu mieszkałem, chodziłem tysiące razy, i mam napad nieuzasadnionego lęku, taki że muszę wręcz zacząć biec, choć nic strasznego się tu przecież nie dzieje. Uspokajam się dopiero na gdzieś zapyziałym jeżyckim podwórku, na którym akurat coś złego mogłoby się z pewnością wydarzyć, gdyby nie był tak wczesny poranek. W końcu dochodzę do wniosku, że moje ciało wie coś więcej o mnie tutaj, niż wie głowa. I że może trzeba się temu po prostu poddać.

A teraz stoję i patrzę na to po kiosku. Że hotel.

Pamiętam miny gliniarzy, gdy przyjechałem wtedy na miejsce. Była pierwsza dekada nowego wieku, pracowałem w dziale miejskim „Głosu Wielkopolskiego”. Od kolegi dostałem wiadomość, że przy Głogowskiej był włam i że jest policja. Do tego kiosku włamywali się właściwie co miesiąc, nie żeby to była jakaś wielka historia. Ale uznałem, że wolę tam podjechać, niż siedzieć na nudnym zebraniu w redakcji.

Pakowali typów do radiowozu, gdy dojechałem na miejsce. To byli bracia. Chciałbym napisać, że mieli jeszcze usta umazane czekoladą, ale musiałbym to zmyślić.

Drzwi do kiosku były otwarte, w okolicy zamka wyłamane łomem. Zniknęło trochę magazynów motoryzacyjnych i słodycze. Dużo słodyczy. Zapytałem policjanta, jak im się udało złapać tych gości tak szybko. Nic nie powiedział, jedynie skinął głową na drzwi do kiosku i parsknął śmiechem. Z tych drzwi ciągnął się sznurek – biały plastikowy sznurek.

– Niech pan idzie za nim – powiedział rozbawiony.

Czytaj także

Dźwiękowa mgła

Poszedłem. Sznurek przeprowadził mnie kawałek wzdłuż ulicy, potem przez bramę na ciemne podwórze, a później na klatkę schodową oficyny. Kończył się za uchylonymi drzwiami jednego z mieszkań, z którego właśnie wychodził jeszcze jeden policjant.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się