Żyjemy w czasach bezbożnych. Bogowie zbiegli. Od dawna nie natrafiamy na ślady ich obecności, zostały tylko relikty, święte księgi i melancholijne westchnienia tych, co urodzili się za późno. Być może chwila, w której człowiek rozpoznaje siebie jako człowieka, jest powiązana z konstatacją nieobecności bogów. I być może dlatego kultura od zawsze tropi świętych zbiegów, aby do nich dotrzeć lub ponownie sprowadzić na ziemię. W tej odwiecznej tęsknocie można zaobserwować kilka strategii. Bodaj najczęstsza, choć najsmutniej banalna, jest próba rekonstrukcji: powoływane na planach filmowych panteony zamiast przywracać sacrum, utwierdzają znaną diagnozę – bogowie naprawdę zbiegli, w przebranych kukłach nie ma życia.
Tym ciekawsze na tym tle wydają się próby tropienia bogów w naszym tu i teraz. To taktyka szukania boskości w tym, co pozornie jak najbardziej ludzkie. Stworzone w tym kluczu dzieło pozwala śledzić ponowną, nigdy niewygasłą teogonię: codziennie rodzą się bogowie, zabijając swych poprzedników. Warto postawić pytanie, co rozpoznajemy jako boskie, jakie ludzie zachowania i towarzyszące naszemu życiu procesy skłonni jesteśmy doświadczać jako żywotne teofanie. Niegdyś bogowie rządzili żywiołami: tym, nad czym śmiertelni nie mogą zapanować. Jakie są dzisiaj nieposkromione żywioły? Boskość powiązana jest z władzą i ma w sobie rys nadludzki; choć rozgrywając się w świecie ludzi, czasem niepokojąco się do pierwiastka człowieczego zbliża
I tak jest w serialu Billions. To serial o walce tytanów, o starciu wielkich, którzy żyją ponad naszymi głowami, zaprzątnięci sprawami, jakich zwykli śmiertelnicy nie ogarniają. Cały serial pomyślany jest jako agon dwóch bogów. Pierwszy jest bogiem młodym, mistrzem funduszy hedgingowych, miliarderem, który codziennie obraca sumami, o jakich nam się nie śniło. Ilość zer na zleceniach sprawia, że każdy widz ma jasną świadomość: to się dzieje poza zwyczajnym życiem. Zarządzanie funduszami hedgingowymi jest jak miotanie piorunów czy wzburzanie morskiej kipieli: niby rozumiemy, o co chodzi, ale nie potrafimy przeniknąć ukrytych mechanizmów tej mocy ani tym bardziej zapanować nad tym żywiołem. Bogowie transakcji hedgingowych nas przerastają i nawet nie zauważają naszego istnienia. Młodym bogiem jest Bobby Axelrod, świetnie zagrany przez Damiena Lewisa. Widz, sprawdzający co jakiś czas, po której stronie średniej krajowej właśnie się uplasował, chyba nigdy nie zrozumie podejścia do pieniędzy tych, którzy w ogóle nie muszą się o nie troszczyć. Bogowie pieniądza mogą luksusowo żyć, nic więcej nie robiąc, a z ich fortun mogłyby się utrzymać kolejne pokolenia, prowadząc więcej niż dostatnie życie. Po co zatem codziennie pomnażają swe majątki? Po co ryzykują wszystko, walczą? Nikt nie zrozumie bogów.
Naprzeciw niego staje stary i zmęczony bóg z nadwagą, nowojorski prokurator Chuck Rhoades, grany przez znakomitego jak zawsze Paula Giamattiego. Postać Rhoadesa nie jest jednak realizacją schematu: ubogiego urzędnika państwowego, który korzystając z kruczków prawnych, chce upokorzyć milionera, nieudolnie maskując resentyment. Prokurator pochodzący z rodu nowojorskich braminów reprezentuje stare amerykańskie pieniądze, na czas pełnienia funkcji publicznej zamrożone w funduszu powierniczym. To Rhoades chodził do najlepszych szkół, należy do wpływowych klubów i zna finansową elitę miasta. Axelrod wyszedł z ubogich przedmieść, wszystko zawdzięcza sobie i kosmicznej katastrofie: w dniu, kiedy świat zastygł, patrząc na walące się Twin Towers, Bobby z zimną krwią grał na giełdzie. Kiedy opadł kurz, z pyłu narodził się nowy bóg. Oficjalnie Rhoades walczy więc z Axelrodem nie z zazdrości o wpływy, ale powołując się na troskę o dobro publiczne: przez takich jak Axelrod pękła bańka spekulacyjna, to oni pogrążyli w ubóstwie wiele uczciwych rodzin amerykańskich. Stary bóg jest więc rzecznikiem ludu, którego nie zna i nie zamierza poznawać, maskując chwytliwymi hasłami własne nienasycone ambicje.