Nowe młode umieszczane są na poziomie minus jeden, gdzie – w zimnym świetle lamp – wygłodniałe, oddają się walce. Te, które przetrwają, będą karmione krwią i świńskim mlekiem. Ścierwiątka tych, którym się nie uda, zostaną (rankiem, gdy słychać płacz lisów) wywiezione poza ośrodek. Pomór jest wielki, lecz transporty z młodymi jeszcze większe, bo kobiety muszą rodzić, by naród rumuński rósł w siłę. Tak narratorka Mowy chleba Łapczyńskiej opowiada nie o zwierzętach, lecz o dzieciach. Mowa chleba nawiązuje do niesławnego dekretu 770, w którym Nicolae Ceauşescu zakazał aborcji i antykoncepcji. Rumunki rodziły więc, a dzieci – często chore i przede wszystkim niechciane – trafiały do sierocińców takich jak w Crăiești. Historię sprzed lat Łapczyńska opowiada jednak nie poprzez reportaż czy publicystykę. Autorka buduje świat, w którym rzeczywistość nieustannie miesza się z sennymi przywidzeniami, fizjologia z bajkowością, ludzkie ze zwierzęcym. W efekcie dostajemy prozę gęstą, wypełnioną sugestywnymi obrazami cielesności, choć też na swój sposób liryczną i – długimi partiami – surrealną.
Jeśli Mowa chleba wyzyskuje konwencję baśni (równoprawne figury ludzi i zwierząt, dom pośród lasu, porzucone przez rodziców dzieci), to jest ona nieustannie rozbijana przez język. W nowej prozie Łapczyńskiej forma opowiadania nie jest – jak w baśniach – prosta, ale też właśnie ona staje się największą zaletą powieści. To język dosadny, wręcz brutalny, a jednocześnie czuły. Być może tylko w taki sposób można opowiedzieć o bolesnej nierzeczywistości, która dla tysięcy rumuńskich kobiet była przeraźliwie realna.
Elżbieta Łapczyńska Mowa chleba Wydawnictwo Agora, Warszawa 2024, s. 236