fbpx
fot. fot. Aitor Diago / Moment / Getty / Tomasz Jastrzębowski / Reporter/ Katarzyna Matejek / Gość Niedzielny / Forum / Daniel Hofer / Laif / Forum
Anka Wandzel maj 2024

Botaniczna Marie Kondo

Wyobraź to sobie. Robisz zdjęcie. Sprawdzasz nazwę. A potem zwracasz się do rośliny i pytasz: „Cześć, jak się masz?”, i z ciekawością wysłuchujesz jej odpowiedzi. Nie dlatego, że jest piękna. Tylko dlatego, że naprawdę chcesz wiedzieć, co u niej

Artykuł z numeru

Sen o Japonii

Jest w tym coś z dziecięcej ciekawości, a coś z kiepskiego podrywu. Idziesz ulicą, słuchasz audiobooka i nagle kątem oka zauważasz ten zarys, kusząco wyraźny na szarym tle roztopów. Zatrzymujesz się, podchodzisz i zaczynasz się przyglądać. Z początku ukradkiem, niepewnie, bo nie chcesz wyjść przed ludźmi na dziwną. Wkrótce zapominasz o wstydzie, podchodzisz bliżej i zaczynasz się bezwstydnie gapić na jej kształty, poczerwieniałą skórę. Czasem idealnie gładką, czasem nieco pomarszczoną. W głowie kołacze ci się, że już kiedyś ją spotkałaś, że przedstawiono ci ją i poznałaś jej imię, za nic jednak nie możesz sobie przypomnieć, kim jest. Wyciągasz więc telefon i niemal na oślep klikasz w znajomą ikonkę. Robisz zbliżenie. Potem jeszcze jedno. I czekasz kilka sekund, aż aplikacja wypluje zdjęcia potencjalnych kandydatek. Zielone, bujne, nijak niepodobne do ogołoconego pnącza, które zwisa ci przed nosem. Po prostu na żywo, bez filtra, wygląda inaczej. Ale przynajmniej wiesz już, kim jest, przynajmniej poznałaś jej imię i zaspokoiłaś ciekawość, więc możesz iść dalej. Nie pytając o samopoczucie ani nie oglądając się za siebie. Bo o czym niby miałybyście rozmawiać? Przecież w gruncie rzeczy wcale się nie znacie. Może potem, jak znajdziesz chwilę, przeczytasz coś na jej temat w Wikipedii. A może zapomnisz. Wiadomo, ile teraz wszystkie mamy na głowie. Przynajmniej kiedy następnym razem na nią wpadniesz, nie pomylisz jej znów z głogiem, zatem nie będzie ci głupio. Chociaż z drugiej strony co za różnica? W końcu „to, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało”. Oj, powąchałabyś teraz takie róże w rozkwicie. Albo głogi, jeśli też kwitną. Albo berberysy. Byleby kusiły intensywnym zapachem i przyzywały kolorem. Byleby dały ci pogładzić palcami miękkie jedwabiste płatki.

Kolonialna taksonomia

Choć Pl@ntNet, iNaturalist czy Flora Incognita to aplikacje do rozpoznawania roślin, a nie Tinder czy Pokemon Go, to kuszą nas podobną fantazją o świecie. Obietnicą, że za pomocą kilku kliknięć i dostępu do wszechwładnego algorytmu oraz bazy odgórnie narzuconych kategorii możemy innych poznać oraz posiąść. Wpleść ich na stałe w nasze życie. Albo poszerzyć o ich imiona nasze imponujące kolekcje.

Samo w sobie jest to oczywiście bardzo przyjemne, o czym wiedział już Karol Linneusz, kiedy w XVIII w. łaził tam i z powrotem po łąkach wokół szwedzkiej Uppsali, chcąc zarejestrować i skategoryzować wszystkie napotkane gatunki, według wymyślonych przez niego na podstawie ówczesnej wiedzy rozróżnień. Klasyfikacji, których używamy do dziś w odniesieniu do całej, globalnej flory, mimo że Linneusz stworzył je, nie ruszając się poza Szwecję, Holandię i Finlandię. I pracował pod patronatem George’a Clifforda, dyrektora Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej – czyli za pieniądze wielkiej kolonialnej korporacji, czerpiącej zyski z handlu niewolnikami i cudzymi zasobami naturalnymi. Linneusz wiele jej zawdzięczał, ponieważ posadę na uniwersytecie i profesurę z botaniki otrzymał dopiero po ogłoszeniu swojej systematyki. Wcześniej był po prostu amatorem i hobbystą. A botaniką zajął się wiek przed publikacją O powstawaniu gatunków Darwina, na długo zanim dyskurs naukowy dał się przekonać do koncepcji ewolucji, o genetyce nie wspominając.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się