Miałam kiedyś czas, miałam kiedyś cały czas świata, jeszcze całkiem nieźle to pamiętam. Niczego nie musiałam zapisywać na kartkach ani w telefonie, bo takich telefonów nie było. Odwiedzałam koleżanki spontanicznie, po prostu do nich idąc i dzwoniąc do drzwi. Czasem nie zastawałam ich w domu i przyjmowałam to jako niewymagający komentarza fakt, wracałam. Zdarzały mi się długie kwadranse patrzenia na sufit i snucia się bez celu. Znajomi pytali tylko, czy wychodzę wieczorem, a ja nie potrzebowałam żadnych dodatkowych informacji: gdzie się spotykamy, o której, do której zostajemy, kto jeszcze się zjawi, co będziemy robić. Słyszę echo tych słów, gdy mój nastoletni syn mówi: wychodzę, a kiedy pytam dokąd, wzrusza ramionami. Dokądś po prostu idzie, reszta się okaże.
Szłam do szkoły pół godziny na piechotę i w tym czasie prawdopodobnie nie myślałam o niczym, pewnie obserwowałam świat, a może rozmawiałam z koleżankami spotykanymi przypadkiem po drodze. Dziś każdą podróż, niezależnie od jej długości i środka transportu, przeznaczam na analizę rzeczy do zrobienia, na odpisanie na wiadomości, mejle. Na sprawdzenie kalendarza, bo wszystkie spotkania są wcześniej ustalane. Bardzo często również kilkakrotnie przekładane, nie sądziłam, że w wieku dorosłym wszyscy dookoła będą tak dalece zajęci.
Kiedyś wydawało mi się, że „zaraz” jest jednym z najbardziej uprawnionych słów, dziś dostaję białej gorączki, gdy słyszę je od dzieci kilkanaście razy na dobę. Nie tylko dlatego, że dla nich ono prawdopodobnie znaczy „w bliżej nieokreślonej przyszłości, być może nigdy”. Moja teraźniejszość to wieczne wstawianie prania po drodze do zmywarki, analizowanie, co zrobić na obiad, kiedy będzie wywiadówka, co miałam dokończyć (felieton!), przyszłość z kolei napakowana jest po brzegi obowiązkami domowymi i zawodowymi, a znam przecież osoby o wiele bardziej zajęte, zabiegane.
Chyba rządzący zorientowali się, że coś się dzieje z czasem, zwłaszcza z czasem wolnym dorosłych, bo zaczęli myśleć o jego regulacji.
W Polsce od wiosny 2023 r. obowiązuje unijna dyrektywa work-life balance, która została wdrożona poprzez nowelizację w kodeksie pracy. Zawiera szereg ułatwień dla pracowników i pracownic będących rodzicami – chodzi m.in. o możliwość niewyrażenia zgody na pracę w godzinach nadliczbowych czy delegację. Podyktowane jest to pewnie faktem, że kiedy się ma rodzinę i etat, codziennym doświadczeniem staje się work-life konflikt. Ale dotyczy on w zasadzie wszystkich. Kiedy rozmawiam z różnymi osobami o ich życiu zawodowym – a bardzo lubię ten temat – niezależnie od tego, jaką reprezentują branżę i na jaką umowę są zatrudnione, pojawia się temat wiecznego bycia w pracy, pozostawania ciągle w trybie obowiązku. Wpływają na to również narzędzia elektroniczne. Wiadomości przysyłane przez szefów wieczorami lub w czasie urlopu stały się codziennością. Dotyczy to nie tylko osób pracujących w biurach, lecz również tych zatrudnionych w handlu, w gastronomii, w produkcji. Niektórzy pod dyktando przełożonych instalują po kilka komunikatorów i one wszystkie grzeją się do czerwoności o osiemnastej, dwudziestej, dwudziestej drugiej. I nie ma znaczenia, że często jest w tych wiadomościach napisane: nie musisz odpowiadać, piszę tylko informacyjnie. Nieistotne też, że zgodnie z prawem pracownik nie musi na komunikaty wysłane po godzinach pracy odpowiadać ani odbierać telefonów od przełożonych. Prawo pracy traktuje się zresztą w Polsce dosyć uznaniowo. Chodzi przede wszystkim o to, że do czasu wolnego wkradają się elementy życia zawodowego i kłują, jak klocek Lego, na który stanie się gołą stopą.