Zastanawiałem się, co mogłoby uprawnić do wypowiadania się na temat trzech papieży, których pontyfikaty moje pokolenie przeżyło w miarę świadomie, człowieka tak dogłębnie jak ja pozbawionego tego, co w pewnej odmianie nowomowy uchodzącej u nas za język religii (wcale niesłużącej pogłębianiu religijnej świadomości, ale raczej jej wygaszaniu) nazywa się „łaską wiary”. Jedyne moje alibi do podjęcia tej kwestii to fakt bycia Polakiem. A w Polsce, jak wiemy od pokoleń, katolicyzm nie jest przede wszystkim wiarą religijną, lecz stał się „narodową formą” (cyt. za Romanem Dmowskim). Zatem Kościół jest tutaj po prostu najsilniejszą instytucją społeczno-polityczno-kulturową, w dodatku jedną z nielicznych (do czasu pojawienia się Unii Europejskiej) przynajmniej potencjalnie zakorzeniających Polaków w ładzie bardziej uniwersalnym. A papieże są jej liderami – uniwersalnymi, ale mającymi przełożenie na polską lokalność. Coś jak Michaił Gorbaczow w czasach pieriestrojki, po którym wielu z nas spodziewało się liberalizacji systemu, jakiego sami nie potrafiliśmy ani zliberalizować, ani obalić. A wcześniej Ronald Reagan czy Margaret Thatcher będący natchnieniem dla polskich liberałów szukających argumentów i siły przeciwko „realnemu socjalizmowi”.
W zdemolowanej Polsce lat 80. ubiegłego wieku, gdzie więzy społeczne się rwały, a „karnawał” pierw szej Solidarności zakończył się potworną anomią towarzyszącą udanej pacyfikacji społecznego oporu, nie tylko ja, ale wielu innych „nawróconych” z mojego pokolenia wybierało katolicyzm czy Kościół z bardzo świeckich przyczyn. Szliśmy raczej drogą Stanisława Brzozowskiego czy Romana Dmowskiego niż objawień s. Faustyny Kowalskiej. Albo – żeby nie popaść w genderowe koleiny przedstawiające mężczyzn jako reprezentantów rozumu, a kobiety jako reprezentantki matriarchalnego irracjonalizmu – drogą Simone Weil, Hannah Arendt i Agaty Bielik-Robson, a nie new age’owców w rodzaju Roberta Tekielego, tak samo głęboko zanurzonych w irracjonalizmie przed swoim „nawróceniem” i po nim.
Religia jako „narodowa forma”
Oto dwie podobne do siebie wypowiedzi: „Może byśmy uprzytomnili sobie na razie, że prócz chrześcijańskiej – a gdybym miał tu miejsce, broniłbym tezy, że prócz katolickiej – nie posiadamy żadnej innej kultury” (Stanisław Brzozowski, John Henry Newman), „Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, zabarwieniem jej na pewien sposób, ale tkwi w jej istocie, w znacznej mierze stanowi jej istotę. Usiłowanie oddzielenia u nas katolicyzmu od polskości, oderwania narodu od religii i od Kościoła, jest niszczeniem samej istoty narodu” (Roman Dmowski, Kościół,naród i państwo).
Może się wydać paradoksem, że ludzie tak od siebie z pozoru ideowo odlegli jak Stanisław Brzozowski i Roman Dmowski w pewnych okresach swego życia uznali, iż katolicyzm jest czymś w rodzaju całkowicie świeckiej „formy polskości”, „formy narodowej”, po której usunięciu polska wspólnota narodowa uległaby rozpadowi, a w każdym razie zagroziłaby jej daleko posunięta anomia. Wedle tej diagnozy Kościół jest bowiem najważniejszym, o ile nie jedynym, dostarczycielem – i to praktycznie przez całą naszą historię – potencjału normatywnego, prawnego, instytucjonalnego dla polskiego życia politycznego, społecznego, kulturowego. Szafarzem nie tyle żywej wiary, ile raczej czegoś w rodzaju nadwyżki cywilizacyjnej dla zawsze zacofanej i zawsze zagrożonej osunięciem się w ponure zdziczenie peryferyjnej Słowiańszczyzny.