Łukasz Tischner: Chciałbym porozmawiać o kwestiach związanych z literaturą, tym bardziej, że pracuje Pan właśnie nad drugim tomem The Language Animal, który ma dotyczyć poezji romantycznej i poromantycznej. W pierwszym tomie polemizował Pan z naturalistycznymi nurtami filozofii języka, które wywodzą się z tradycji Hobbesa, Locke’a i Condillaca, i sformułował tezę, że język jest tajemniczy. Ta tajemniczość ma się ujawniać wtedy, gdy odczuwamy, że nazywając rzeczy, wypowiadamy właściwe słowa. Chodzi o nasze refleksyjne rozpoznanie, że stosowane przez nas słowa są jakoś istotowo związane z tym, o czym mówią. Co miał Pan dokładnie na myśli, pisząc, że język jest tajemniczy?
Charles Taylor: Próbowałem pokazać, że tajemnica ma co najmniej trzy znaczenia. Pierwsze może nam się kojarzyć z powieściami Agathy Christie, czyli zagadkami do rozwikłania. Drugie, mniej trywialne, zakłada, że istnieją w świecie pewne kwestie bardzo trudne do wyjaśnienia. To rozumienie bliskie jest temu znanemu z kryminałów, ale dotyczy spraw poważniejszych. Istnieje jednak trzeci poziom znaczenia, który sugeruje greckie słowo mysterion, zachowujące związek z inicjacją. Są pewne kwestie, których nie zrozumiesz, jeśli przyjmiesz obiektywną trzecioosobową perspektywę wobec tego, co transcendentne. Gdy jednak zanurzysz się w tym całkowicie, wówczas coś się odsłania.
W ostatnim przypadku chodzi o inną relację niż trzecioosobowa obserwacja, a tymczasem wiele wpływowych teorii nie potrafi uchwycić tego, co się tu uruchamia. Bardzo trudno mi wytłumaczyć ich zwolennikom, że małpy tego nie potrafią. Oburzają się: dyskredytujesz małpy!… Jeśli mówi się o świadomości tylko w znaczeniu wiedzy, jak coś zrobić, np., jak użyć patyka, by strącić owoc, to niełatwo zrozumieć ten trzeci poziom tajemniczości języka.
Czy mówiąc o tajemniczości języka, posunąłby się Pan tak daleko jak słynni niemieccy romantycy (Hamann, Herder, Humboldt), którzy mówili o preegzystencji języka w stosunku do świata, w jakim żyjemy?
Właśnie teraz nad tym pracuję. Istnieje interpretacja Hamannowska, wedle której otaczający nas świat jest mową Boga, co ma oczywiście bardzo długą tradycję. Ujęcie Hamanna jednak przynosi swoisty przełom, który zakłada, że nie jesteśmy w stanie uchwycić tej źródłowej mowy – zawsze jesteśmy w trakcie przekładu. Ludzki język byłby w tym przypadku rozumiany jako tłumaczenie. Tę myśl kontynuował Jean Paul (Richter), który uporczywie, ale bezskutecznie próbował przedzierać się do oryginału.
To bardzo istotny rys swoistej samowoli literatury romantycznej. Znajdujemy w niej zbieżności z twórczością klasycystów, np. odniesienie do ładu kosmosu, choć dodać należy, że rozpoznania Johna Drydena czy Aleksandra Pope’a opierały się na jasno sformułowanej doktrynie, którą umieli przywołać z wielką retoryczną mocą. Natomiast w nurcie hamannowskim i pohamannowskim (aż po Waltera Benjamina) pojawiła się świadomość, że nigdy w pełni nie uchwytujemy poezji, choć z pewnością jesteśmy nią zainspirowani. Kiedy próbuję zrozumieć Goethego czy Miłosza, jestem zainspirowany przez oryginał, ale nigdy nie udaje się odtworzyć, skopiować źródłowego wglądu. Ta właściwość poezji romantycznej i poromantycznej wprowadza dodatkowy wymiar niepewności, dystansu, możliwości współistnienia różnych przekładów. To kłopot znany tłumaczom – dwóch ludzi przekłada Miłosza i mamy zupełnie różne wiersze.