Dlaczego Pani jest taka smutna, skoro jest Pani taka wesoła?
Jestem osobą smutno-wesołą. Mojej nieżyjącej już przyjaciółce Zuzi Łapickiej tłumaczyłam przed laty, że nie jestem osobą smutną, tylko zrozpaczoną. A to są dwa odmienne stany. Raz na jakiś czas wydobywam się z egzystencjalnej rozpaczy. I jak każdy, kto czegoś podobnego doświadcza, staram się odbić od dna i jak najszybciej wyjść na powierzchnię. Właśnie wtedy ratuję się wrodzonym poczuciem humoru oraz traktowaniem świata z dystansem.
Rozpacz jest Pani własnym stanem wewnętrznym czy to świat, okoliczności go wywołują?
Jedno i drugie. Kocham zdanie Wisławy Szymborskiej: „Moje znaki szczególne: zachwyt i rozpacz”. Zachwyca mnie ten świat i to, że się jakimś cudem na nim zjawiłam. Jednocześnie gdy już ten świat czuję, rozpoznaję, obserwuję i dowiaduję się o nim więcej, to dostrzegam sporo powodów, żeby się nim nie zachwycać. Bo taki on jest, nieprawdopodobnie wręcz piękny, ale także straszny i nierokujący nadziei na przyszłość.
Poczucie humoru nazwała Pani swoją cechą wrodzoną. A rozpacz także jest immanentna?
Znałam ją już jako dziewczynka. Gdy coś odczuwałam jako niesamowite i wspaniałe, nagle wyobrażałam sobie, że tego zabraknie, i wtedy ogarniał mnie wielki smutek. Jako dziecko wychowane w domu, w którym nie wierzyło się w Boga, byłam przerażona perspektywą niebytu. Jak to my, dzieci, idziemy sobie właśnie do przedszkola, a jutro mielibyśmy nie istnieć? Taka myśl była dla mnie nie do zniesienia. Inne dzieci, w domach wierzących, mogły mieć nadzieję, że po odejściu z tego świata przydarzy się im jakiś inny. Że będą mieć życie drugie i trzecie. Ja nie miałam takiej perspektywy, a bardzo jej pragnęłam. To była pierwsza rozpacz małej dziewczynki.
A druga?
Mój bardzo chory brat. Codzienne obcowanie z kimś, komu nie można pomóc, a kto z każdym dniem jest coraz starszy, doroślejszy i bardziej świadomy tego, że mimo wielu usiłowań nie wyzdrowieje. Żyliśmy na co dzień z tą tragedią.
Czy skala Pani odczuć, tak dramatycznie rozpięta między głęboką rozpaczą a lekkim dowcipem, była taka przez całe życie? Zawsze umiała Pani odczuwać skrajnie?
Nie, a też długo nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Z wielkiego domowego smutku po prostu uciekałam. Jako ośmiolatka jeździłam na Legię ćwiczyć gimnastykę przyrządową. Ucieczka w sport była lekarstwem, a ponieważ dobrze mi szło, to też napawała mnie niesłychaną radością. Wczoraj miałam babciny dyżur z moim najmłodszym, siedmioletnim wnukiem, byłam z nim na treningu, ćwiczy zapasy. Obserwowałam kilkunastu chłopaków, nieprawdopodobnie szczęśliwych tylko dlatego, że biegają albo próbują podciąć sobie nogi, w bardzo kulturalny zresztą sposób. To dla mnie doskonałe lekarstwo, bo niestety mam tendencję myśleć, że najmłodsze pokolenie jest w fatalnej sytuacji, bo lada chwila wszyscy się spalimy na rozgrzanej Ziemi, o ile Putin nas wcześniej nie wykończy. A tu mam przed oczami nic niewiedzących o żadnym Putinie chłopaków, szczęśliwych tu i teraz. Karmię się ich radością, to wielki zastrzyk siły.