Napisałeś 870-stronicową książkę o zmartwychwstaniu. Chcielibyśmy zacząć od pytania naiwnego, ale takie bywają chyba dla teologów najtrudniejsze. Czy gdyby w I w. n.e. istniały stosowne narzędzia technologiczne, udałoby się nagrać na wideo zmartwychwstanie?
To pytanie zawiera wiele założeń. Po pierwsze, zakładamy, że wiemy, co znaczy zmartwychwstanie. Przyjmujemy najczęściej, że na kamerze nagrałoby się mniej więcej to, co Mel Gibson pokazał w ostatniej scenie Pasji: grób się otwiera, zapadają się płótna okrywające ciało zmarłego, Jezus otwiera oczy, a przez Jego przedziurawione gwoźdźmi dłonie przebija światło. Po drugie, że Jezus w ogóle miał swój grób. Tego nie sposób stwierdzić ze stuprocentową pewnością, gdyż skazańcy w tamtym czasie z reguły trafiali do zbiorowych mogił.
W mojej książce Początki wiary w zmartwychwstanie Jezusa przywołuję kilku teologów, którzy zastanawiali się nad tym, co zarejestrowałyby kamery umieszczone w grobie Jezusa, i konstatowali, że nic.
Pokazujesz w swojej pracy, że wydarzenie, które chrześcijanie przyjmują najczęściej dosłownie, wyobrażając sobie nadprzyrodzone – niektórzy powiedzieliby: „bajkowe” – okoliczności: blask, trzęsienie ziemi, odsuwający się samoistnie kamień i chodzący nieboszczyk, można interpretować inaczej. Z jakich rozmów i doświadczeń wyrosła Twoja wykładnia zmartwychwstania? Czy myślisz, że „współcześni ludzie” nie potrafią lub nie chcą już wierzyć w dosłowne rozumienie tego wydarzenia?
Nie sądzę, by wierzący mieli powszechny kłopot ze sposobem, w jaki opowiada się im w kościołach zmartwychwstanie. Szczerze mówiąc, nikt mi tego nie zgłaszał. Myślę jednak, że podskórnie wielu ludzi ma dziś jakąś trudność z językiem religii, z mówieniem o nadprzyrodzoności ingerującej w świat.
Problem z dotychczasowym rozumieniem zmartwychwstania miałem przede wszystkim ja i musiałem się z tym osobiście uporać. Zacząłem czytać i rozmawiać z innymi teologami, dostrzegając w opowieściach o zmartwychwstaniu coraz więcej niespójności. W książce omawiam ponad 100 teologów, którzy mierzyli się z tematem zmartwychwstania, i mam poczucie, że trudno znaleźć dwóch takich, którzy uważaliby dokładnie to samo. A przecież wydaje się to takie proste.
Kiedy teologia zaczęła dostrzegać te niespójności?
Kamieniem milowym było zastosowanie metody historyczno-krytycznej do tekstów biblijnych. Ewangelie przestano wtedy traktować jak reportaże opisujące dokładnie to, jak było. Zaczęto je postrzegać jak teksty, które wyrażają doświadczenia, przeżycia, myśli i emocje ich autorów. Każdy starożytny tekst – także biblijny – ma swoją historię, tło powstania, cele, którym służy, własną metaforykę.
Zarzuty co do wiarygodności przekazu ewangelicznego pojawiają się co najmniej od epoki oświecenia. Spróbujmy nazwać główne punkty, które trudno ze sobą pogodzić w opisach zmartwychwstania.
Pierwsza kwestia dotyczy wspomnianego już grobu. Zgodnie z tym, co wiemy o rzymskiej praktyce traktowania ciał skazańców, posiadanie indywidualnego miejsca pochówku byłoby wówczas czymś zupełnie wyjątkowym. Choć tego do końca wykluczyć nie można. Druga sprawa dotyczy pogrzebu Jezusa: odbył się czy nie? Niespójne są w tym zakresie opowieści poszczególnych ewangelistów.
U Marka i Łukasza kobiety udały się do grobu z wonnościami, by namaścić ciało zmarłego, tak jakby pogrzeb miał miejsce na raty. Mateusz, który adresował swoją ewangelię do Żydów, poprawia to opowiadanie, pisząc lapidarnie, że Marie po prostu przyszły „obejrzeć grób” (Mt 28, 1). Wie bowiem, że dwuetapowy pogrzeb nie przystaje do żydowskich zwyczajów – tak samo jak namaszczanie zwłok mężczyzny przez kobiety. Co więcej, w tamtych warunkach klimatycznych taki zabieg zwyczajnie nie miałby już sensu. Jan z kolei twierdzi, że Jezus został pochowany zgodnie z tradycją, a pogrzeb był pełny: Józef z Arymatei i Nikodem namaścili ciało mieszaniną mirry i aloesu, po czym owinęli je w płótna. O kobietach nie ma tu ani słowa, nie wiadomo, skąd później wzięły się przy grobie.
Widzimy, że ta opowieść się zmieniała, że kolejni autorzy ją reinterpretowali.
Tak samo jak to, co stało się z uczniami po ukrzyżowaniu Jezusa: zostali w Jerozolimie czy uciekli do Galilei? Najbardziej prawdopodobne wydaje się to, że wrócili do domów; bo dlaczego właściwie mieliby pozostawać w Jerozolimie, gdzie jako stronnikom skazańca groziło im niebezpieczeństwo.
Z czasem do rangi kluczowego zagadnienia urósł temat pustego grobu, czyli tego, co stało się z ziemskim ciałem Jezusa po zmartwychwstaniu: czy nastąpiło ożywienie zwłok i grób pozostał pusty, jak przekonuje większość teologów, z Benedyktem XVI na czele, czy kwestia ta nie ma znaczenia, bo uczniowie widzieli Jezusa jako „nowe stworzenie”, a więc pojawiło się zupełnie inne ciało? Co więcej, często się zdarza, że nawet ci, którzy na wstępie swoich rozważań marginalizują dowodowy charakter pustego grobu, na końcu traktują go jako potwierdzenie zmartwychwstania. A przecież wiarę w zmartwychwstanie można, jak mniemam, połączyć z przekonaniem, że ziemskie szczątki Jezusa pozostały w grobie. Zmartwychwstałe ciało nie jest produktem materialno- -nadprzyrodzonej transformacji doczesnej materii ciała. Jednak – pomimo wielu rozbieżności w tym zakresie – argument: „przecież grób jest pusty”, miał i ma wielkie teologiczno-historyczne oddziaływanie.
Ustalmy, w których punktach przekazy są spójne.
Wszyscy zgadzają się, że Jezus został zabity na krzyżu i że po jakimś czasie pojawili się uczniowie, którzy mówili, że ten zabity żyje, że Jego historia się nie skończyła, że ma dalszy ciąg i że oni są tego świadkami. W teologii rozpowszechniło się później zdanie – pierwszy wypowiedział je Martin Dibelius – iż pomiędzy piątkiem a tym ogłoszeniem przez uczniów, że Jezus żyje, musiało wydarzyć się „coś” wyjątkowego. Wielu teologów odpowiada wprost, że chodzi tu o chrystofanie, czyli ukazania się Zmartwychwstałego uczniom. Mimo prostoty i obrazowości ewangelijnych wypowiedzi wydarzenia te nie są wcale oczywiste. A nawet budzą nasze wątpliwości: jeśli Jezus ukazywał się uczniom fizycznie, to dlaczego nie robi tego dzisiaj wobec nas? Wszystko przecież byłoby wtedy prostsze… Wiara w zmartwychwstanie nie narodziła się więc po zaledwie trzech dniach, ale była efektem dłuższego procesu, który doprowadził do przekonania i stwierdzenia, że Jezus został przez Boga podniesiony ze śmierci i żyje, a oni są tego świadkami.
Czy opowieści o zmartwychwstaniu można traktować jako lustrzane odbicie cudownej historii o narodzeniu Jezusa? Przyjmuje się już dość szeroko, że tzw. ewangelie dzieciństwa to nie tyle sprawozdanie z tego, co było, ile literacki konstrukt, stanowiący próbę legitymizacji misji Jezusa i nadania Jego narodzinom rangi zupełnie wyjątkowych okoliczności.
Z całą jasnością stwierdzić można, że w rozwoju chrześcijaństwa najpierw pojawiły się relacje o zmartwychwstaniu, a potem, kiedy historię Jezusa trzeba było ludziom opowiedzieć już w całości, zaczęły powstawać także historie o narodzinach. Tak się rozwijał przekaz, z którego wyrosły ewangelie. A że ich koniec jest niezwykły, to i początek nabrał takiego charakteru.
Trzeba jednak stwierdzić, że wciąż jest spora grupa teologów – i znów Joseph Ratzinger stanowi tutaj dobry przykład – którzy obstają przy historyczności całości przekazu ewangelicznego, łącznie z gwiazdą na niebie i podążającymi za nią mędrcami. Konsensus co do literackości tekstu nowotestamentalnego nie jest więc aż tak powszechny, jak zakładacie, nawet w opowieści o narodzeniu.
Ale metoda krytyczno-historyczna jest przecież przez Kościół formalnie uznana.
I tak, i nie. Trzeba powiedzieć, że Kościół tej metody nie lubi. Najpierw ją zwalczał, potem uznał, że zasłużyła sobie na prawo do istnienia w teologii. Dopuszcza się ją, a jednocześnie nie chce się uznawać jej rozstrzygnięć, sugeruje się, że idzie za daleko. Na przykład Ratzinger we Wprowadzeniu w chrześcijaństwo stwierdza, że metoda historyczno- -krytyczna winna jest właściwie wszelkim wypaczeniom obrazów Jezusa. Nie ma zaś prawie miejsca na refleksję odwrotną, iż Kościół przypisywał nieomylny charakter błędnym przekonaniom, dawno podważonym przez historyków. Przykładem może być dokument Papieskiej Komisji Biblijnej O Mojżeszowej autentyczności Pięcioksięgu z 1906 r. włączony przez papieża Piusa X w poczet urzędowego nauczania. Stwierdza się w nim, iż to Mojżesz musiał być autorem Pięcioksięgu. Dokument ten został przyjęty, mimo że już 200 lat wcześniej wskazywano na długi okres powstawania i wielu autorów pierwszych ksiąg Biblii. Kościół wycofał się później z tego stwierdzenia czy raczej postanowił je przemilczeć, a w konsekwencji ani nie uznał swego nadużycia władzy, ani nie przeprosił za antynaukową pychę.
W przyjmowanych obecnie oficjalnych dokumentach wspomina się już, podążając za rozpoznaniami metody historyczno-krytycznej, że nie wszystkie wydarzenia opisane w ewangeliach rzeczywiście miały miejsce, lecz nigdzie nie znajdziecie żadnego konkretnego przykładu to ilustrującego. Jest to więc stwierdzenie dość puste. Owszem, są teologowie, którzy historię o uczniach idących do Emaus i rozpoznaniu zmartwychwstałego Jezusa przy łamaniu chleba traktują po prostu jak ładne opowiadanie eucharystyczne, ale jest też duża grupa takich, którzy biorą ją za zapis najprawdziwszego wydarzenia. I tak trwamy w dziwnym rozdwojeniu.
W popularnym nauczaniu często słyszę podobną dwuznaczność. Z jednej strony można choćby usłyszeć, że opowieść o Adamie i Ewie jest mitem, opisem naszej egzystencjalnej sytuacji, a nie historycznych zdarzeń. Z drugiej strony czasem nawet w tym samym kazaniu przechodzi się do jej dosłownego rozumienia i stwierdzenia, że gdyby pierwsi rodzice nie zgrzeszyli, to nasz los wyglądałby inaczej. Rozumienie dosłowne i metaforyczne przenikają się. Nie widać tu konsekwencji, jest za to jakieś dwójmyślenie.
Często podnosi się zarzut, że podejście badań historycznych jest niekonkluzywne, dostajemy np. dziesiątki obrazów Jezusa, który – w zależności od epoki i ideologicznego nastawienia – wydaje się raz dżentelmenem, a innym razem hippisem. I dlatego pojawia się w Kościele sugestia, że lepiej zachować ostrożność i trzymać się depozytu wiary, bo historyczna rekonstrukcja może się nigdy nie powieść. Jak byś odpowiedział na taki zarzut?
Z jednej strony pytanie to można sprowadzić do konfliktu między egzegezą i dogmatyką. Badania nad tekstem trwają i muszą być otwarte, bo jaki byłby sens ich prowadzenia przy założeniu, że my i tak wiemy, jak jest. Egzegeza nie może być podporządkowana dogmatyce. Jeśli pojawia się jakaś nowa i obiecująca ścieżka w badaniach, dogmatyka nie może liczyć, że teolog z niej zawróci.
Z drugiej jednak strony trzeba zapytać, skąd się bierze ta postawa trzymania się tradycyjnego przekazu: z uznania, że ta historia jest trudna do zrekonstruowania, czy raczej ze strachu, że obraz, jaki otrzymamy, będzie nie po naszej myśli i trzeba będzie odejść od swoich przyzwyczajeń?
Mam poczucie, że dominuje to drugie podejście, czyli: zostawmy demitologizację, bo z tego nic dobrego nie wyjdzie. Jestem jednak przekonany, że jest właśnie odwrotnie, że korzystanie z metody historyczno- -krytycznej to szansa na ocalenie chrześcijaństwa.
Przekonajmy się. Co może oznaczać odejście od dosłownego rozumienia zmartwychwstania? W książce znajdziemy m.in. taki trop: zmartwychwstanie oznacza, iż sprawa Jezusa trwa dalej. Jak to rozumieć?
To symboliczne określenie, które ukuł Willi Marxsen, teolog protestancki z II poł. XX w. Marxsen, uznając ewangelie za jedyne źródło relacji o zmartwychwstaniu, a jednocześnie dostrzegając niespójności w przekazach czwórki autorów, zrezygnował z rekonstrukcji przebiegu wydarzeń paschalnych. Kluczowe były dla niego dwie rzeczy. Po pierwsze, nie tyle to, w jaki sposób uczniowie doszli do wiary, że ich mistrz żyje, ile treść tej wiary. Po drugie, istotna była ciągłość pomiędzy nauczaniem Jezusa po Wielkanocy i przed Jego śmiercią na krzyżu. Te kwestie doprowadziły go do postawienia tezy, że być może zmartwychwstanie trzeba po prostu rozumieć jako fakt, iż śmierć Jezusa nie poszła na darmo, bo Jego przesłanie trwa i przez nie On wciąż jest obecny pośród swoich uczniów.
Czym tak pojmowana sprawa Jezusa różni się np. od sprawy Sokratesa, który także pozostaje znany do dziś, a jego dialogi inspirują do myślenia kolejne pokolenia?
Widzę tu ogromną różnicę. Nie odbieram Sokratesowi zasług, myślę zresztą, że jest jeszcze wiele innych fascynujących postaci w historii ludzkości. Swoje życie z Jezusem wiążą jednak obecnie ponad 2 mld ludzi, więc nawet jeśli istnieje jakieś Towarzystwo Sokratejskie, to skala zaangażowania jest nieporównywalna. Nie wiem też, jak często historia Sokratesa odmienia czyjeś życie. Dla Jezusa ludzie są w stanie zostawić wszystko, próbując wcielać w życie Jego przesłanie miłości i przebaczenia. Od wieków też Jego uczniowie umierają za wiarę w Niego. Nie znam przypadków, by ktoś umierał za Sokratesa.
W porządku. Różnica jest też jednak taka, że ludzie wiązali i wiążą swoje życie z Jezusem, również dlatego, iż ważna jest dla nich obietnica zbawienia. Powiedzieć wiernym, że zmartwychwstanie oznacza po prostu, iż sprawa Jezusa idzie dalej, odbiera tę nadzieję.
Fakt, że sprawa Jezusa idzie dalej, nie wyczerpuje istniejących możliwości rozumienia zmartwychwstania. Uczniowie wierzyli, że skoro Bóg podniósł Jezusa ze śmierci, to nie pozwoli również, by zawładnęła ona nimi. Mieli nadzieję, że śmierć nie tylko nie ma ostatniego słowa w historii Jezusa, ale także w historii ludzi w ogóle.
Czyli to niedosłowne rozumienie zmartwychwstania nie musi oznaczać rezygnacji z eschatologicznej nadziei na „coś więcej”, na życie wieczne?
Nie, wręcz przeciwnie. Bez myślenia o tym, że śmierć nie jest definitywnym końcem, nie można pójść w kierunku życia wiecznego. Każdy wierzący o rozumieniu owego przejścia musi rozstrzygnąć indywidualnie. Mogę powiedzieć, że żaden z teologów, poważnie zajmujących się tematem zmartwychwstania Jezusa, nie robił tego przeciwko zmartwychwstaniu czy przeciw konsekwencjom, jakie z niego wyrastają. Przeciwnie, oni podejmowali go z prawdziwego zatroskania. Wskazywali za to na problem, że pojawiły się w Kościele roszczenia, by mityczne obrazy, towarzyszące opowieści o zmartwychwstaniu, uznać za obrazy historyczne. A więc to, co miało jedynie wyrażać pewną prawdę, wzięto za rzeczywiste wydarzenie – powiedzmy szczerze: intelektualnie trudne do przyjęcia. Zmartwychwstanie niesie ze sobą wiele pytań, a jak każdy teolog mogę brać odpowiedzialność tylko za wiarę rozumną.
Powiedz nam w takim razie, jak rozumiesz św. Pawła, gdy mówił: „Jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara” (1 Kor 15, 14)? Czy bez tego dosłownego traktowania zmartwychwstania chrześcijaństwo traci sens?
Bez zmartwychwstania – jakkolwiek rozumianego – wiary pierwszych uczniów i kolejnych ich pokoleń po prostu by nie było. Wśród teologów często pojawia się stwierdzenie, że tak naprawdę dowodem na zmartwychwstanie jest wspólnota, czyli Kościół. I odwracając to: skoro jest Kościół, to musiało być też zmartwychwstanie. Śmierć nie pochłonęła Jezusa, Jego orędzie jest ciągle żywe, jest przekazywane, trwa.
Pawłowe sformułowanie wyraża wiarę w to, że skoro Bóg podniósł z martwych Jezusa, to podniesie także nas.
Ale myślę, że obejmuje ono coś więcej – przekonanie, że Bóg podniesie nas ze zła, w którym tkwimy, z naszych słabości czy mówiąc wprost: z grzechu. Wciąż powtarzam sobie i innym, że o wiele bardziej potrzebujemy Boga na końcu naszej historii niż na jej początku. Potrzebujemy nadziei, że ktoś pomoże nam posprzątać cały ten ludzki bałagan, do którego doprowadziliśmy.
Parę razy użyłeś już sformułowania „Bóg podniósł Jezusa z martwych”. Poświęcasz mu także jeden z rozdziałów książki. Dlaczego ten zwrot jest dla Ciebie tak ważny?
Tak mówi w oryginale tekst biblijny. Analizuję w książce greckie zapisy i ich tłumaczenia. Zarówno ewangeliści, jak i autor listów Pawłowych byli w tej sprawie jednomyślni – posługiwali się stroną bierną. Przy zmartwychwstaniu działał Bóg, a nie Jezus. Polskie wydania tekstów nowotestamentowych zatracają tę konsekwencję.
Można by z tych zapisów wyprowadzić wniosek, że skoro Jezus potrzebował pomocy z zewnątrz, by się obudzić, to nie był prawdziwym Synem Bożym, lecz jedynie człowiekiem wybranym przez Stwórcę.
Nie chodzi o to, by wieść teraz spór o starożytne rozwiązania tej kwestii – i rozważać choćby tzw. adopcjanizm, negujący prawdziwe boskie synostwo Jezusa. Nie w tym rzecz, choć – jak słusznie zauważacie – rodzą się tu pewne pytania. Myślę raczej o tym, co kiedyś zauważył Hans Urs von Balthasar: że jeśli ktoś umarł, to przestał być podmiotem działań. Trup nie może przecież sam nic zrobić, z trupem można jedynie coś zrobić. Mam świadomość, że pojęcie śmierci Boga jest wewnętrznie sprzeczne. Chcąc jednak traktować śmierć Jezusa na krzyżu poważnie i z całym dramatyzmem, musimy brać ją za do bólu prawdziwą. Inaczej to byłaby makabryczna inscenizacja lub niebywała parodia tragedii z możliwym komentarzem: co z tego, że mnie zabijecie, i tak śmierć mnie nie dotknie, bo skazana jest na porażkę i mnie nie zatrzyma.
Czy to oznacza jednocześnie, że jeśli śmierć Jezusa miała pełny czy prawdziwy charakter, to niekoniecznie powinien On mieć za życia świadomość czekającego go zmartwychwstania?
Oto jest pytanie: czy Jezus wiedział, że jest Bogiem? Spierano się o to wielokrotnie. Nie wchodząc w szczegóły tego sporu, pamiętajmy po prostu, że ewangelie powstały kilka dekad po śmierci Jezusa. Zapowiedzi zmartwychwstania, jakie się w nich pojawiają, zostały zapisane już po tym wydarzeniu, prawdopodobnie po to, żeby uspójnić tę opowieść i jakoś przygotować czytelników na cudowny koniec. Możemy się zastanawiać, czy gdyby Jezus wyraźnie dawał uczniom do zrozumienia, że powstanie z grobu, i gdyby sam w związku z tym nie czuł rzeczywistego strachu przed śmiercią, to czy oni porzuciliby Go w momencie pojmania i pouciekali, gdzie tylko mogli? Nic przecież nie wskazuje na to, że czekali spokojnie, aż ponownie do nich przyjdzie. Tragiczność polega na tym, że nie ma nadziei na dobre wyjście, nie mówiąc już o tym, że nie znamy scenariusza jej przezwyciężenia. Jednocześnie jednak Jezus z całą pewnością miał głęboką nadzieję, że to, co głosi, jest ważniejsze niż śmierć, a Jego przesłanie przetrwa, nawet jeśli On sam zginie.
„Odczarowując” zmartwychwstanie Jezusa i Jego narodziny, otrzymujemy obraz Jezusa bliższy współczesnym standardom racjonalności. Czy to jednak znaczy, że w myśleniu o Bogu rezygnujesz w ogóle z wiary w cuda, w nadprzyrodzoność wkraczającą w świat naturalny?
Nie mam nic do cudów. Wiem, że ludzie ich szukają, ekscytują się, gdy o nich słyszą, i mają nadzieję, że być może kiedyś cud stanie się ich udziałem. Ale rzeczywistość, która nas otacza, jest niestety taka, że wielu ludzi dotyka nieszczęście, modlą się o cud, a on nie nadchodzi.
Czytaj także
Zwyczajne życie Jezusa
Umierają młode matki, cierpią i umierają dzieci, niewinni ludzie giną na wojnie, mimo że papież zawierzył Ukrainę i Rosję Maryi. To, co mi doskwiera, to raczej brak cudów. Poza tym naukowcy, także katoliccy (np. ks. Michał Heller), unikają odwoływań do interwencji Pana Boga w naturalny bieg rzeczy, gdyż to stwarza nieusuwalną trudność w prowadzeniu badań nad rzeczywistością doczesną.
Co do nadprzyrodzoności, uważam, że nie powinno się rozpoczynać historii o Jezusie od cudów i niezwykłości. Po pierwsze, dlatego że dzisiejszy człowiek ich nie widzi i w najlepszym razie zareaguje na nie tak, jak Grecy zareagowali na Pawła przemawiającego na Areopagu: „Posłuchamy cię innym razem”. Nie przekona się go. Po drugie, takie podejście to zakładanie w punkcie wyjścia tego, co było do udowodnienia, czyli niezwykłości całego wydarzenia Jezusa, opartej na narracyjnych epizodach. Wydaje mi się natomiast, że trzeba i warto (od)tworzyć taką opowieść, w której racjonalna argumentacja prowadzi do momentu, gdy każdy z nas musi rozstrzygnąć sam dla siebie, czy z tej historii przebija coś więcej czy nie. Ja poświęciłem tej historii całe życie.
ks. Eligiusz Piotrowski – Teolog, autor podręcznika Traktat o Trójcy Świętej, współautor (z T. Węcławskim) antologii teologii niemieckiej Praeceptores, badacz i tłumacz teologii Hansa Ursa von Balthasara, były wiceprezydent Europejskiego Towarzystwa Teologii Katolickiej. Niedawno ukazała się jego książka Początki wiary w zmartwychwstanie Jezusa. Od Reimarusa do Ratzingera / Benedykta XVI (Zielona Góra 2022)