Kajetan Rost stał na środku ulicy i patrzył w niebo. Był poniedziałkowy poranek, jednak miasto było puste i ciche. Ludzie siedzieli pozamykani w swoich domach, wystraszeni komunikatami o kolejnych zachorowaniach. Rost ciągle zastanawiał się, po co mu ta wiedza, że ktoś znowu umarł z powodu wirusa, że takich ludzi jest już 267 albo nawet 289. Czy ta informacja zmieniała jego podejście do sytuacji? Absolutnie nie. Nadal mył ręce, unikał skupisk ludzi, nosił maskę. Czy potęgowała w nim niepokój utrudniający normalne funkcjonowanie? Oczywiście, że tak.
Przed epidemią każdego dnia w jego kraju umierali ludzie. W jego mieście również. Codziennie było to ok. 30 osób. Statystycznie rzecz ujmując, były to śmierci spowodowane większymi cywilizacyjnymi plagami niż ten wirus – nader często do grobu wpędzały ich choroby serca, nowotwory, cukrzyca, czasem pogrypowe powikłania, a czasem brawurowa jazda samochodem. Trzydzieści kilka osób dziennie w jednym tylko mieście. W gorące dni więcej. Można by części tych zgonów z pewnością zapobiec, gdyby skutecznie ostrzec ludzi przed konsekwencjami niezdrowego stylu życia albo im go wręcz zabronić – opodatkować wysoko cukier i produkty go zawierające, wprowadzić zakaz palenia papierosów i jedzenia tłustych potraw, karać wysokimi mandatami. Gdyby to wszystko zrobić, każdego dnia umierałoby w jego mieście mniej ludzi. A gdyby do tego usprawnić służbę zdrowia, to liczba ta pewnie jeszcze bardziej by zmalała. Ktoś może czekałby krócej na karetkę, komuś zleciliby szybciej kosztowny rezonans. Rost jednak nie słyszał komunikatów o tych zgonach. Nikt nie pisał o martwych zawałowcach na czerwonym pasku w serwisie informacyjnym. Takich komunikatów nikt nie nadawał. Kajetan wiedział też doskonale, że w przewidywalnej przyszłości nikt nie opodatkuje cukru, a ze sklepów nie znikną boczek i alkohol. Po prostu pogodziliśmy się z pewną pulą śmierci nimi spowodowanych. To oczywiście nie znaczyło, że Rost uważał wirusa za takie samo zagrożenie jak choroby układu krążenia czy pijani kierowcy. Coś się w nim jednak burzyło, gdy suflowano mu z uporem maniaka kolejne informacje o zgonach nim spowodowanych.
Rost wychodził z domu każdego ranka niezależnie od tego, jak bardzo państwo próbowało go do tego zniechęcać. Z początku go to stresowało. Wstawał więc bardzo wcześnie, gdy na zewnątrz było ledwie szaro, i przemykał chyłkiem ulicami, rozglądając się bacznie dookoła. Takie spacery sprawiały jednak, że frustracji było w nim więcej, nie mniej. A do tego był niewyspany. Postanowił więc spacerować nieco później, lecz za każdym razem brał ze sobą pustą torbę na laptopa. Policjanci, owszem, zatrzymywali go co kilka przecznic, pytając, po co wyszedł z domu i dokąd idzie. Pokazywał im wtedy tę torbę i z uspokajającym, dobrodusznym uśmiechem (czy widzieli tę dobroduszność w jego oczach? Na nosie i ustach miał przecież maskę) mówił, że idzie do pracy. To zwykle wystarczało.