W tempie raźnego marszu albo lekkiego truchtu – narracja zawsze jest bowiem kilka kroków przed czytelnikiem, a lekturze Cieśnin Wojciecha Nowickiego towarzyszy stale lekki naddatek oddechu, nieprzeszkadzająca, ale jednak zadyszka. A ta zadyszka staje się tym bardziej naturalna, im dalej wchodzimy w lekturę; trochę jak przyzwyczajeni do swojej choroby astmatycy, nie zauważamy po pewnym czasie zmienionego oddechu i percepcji.
A percepcję ta książka mocno zmienia, ustawiając ją na ciemność; na „ciemne prądy huczące w głowach” bohaterów Cieśnin – owładniętych tajemniczą dla XIX-wiecznych doktorów dromomanią (nazywaną również: poriomanią, drapetomanią, sennowłóctwem). Po świecie przedstawionym książki Nowickiego oprowadzają nas chorujący na nieznaną nikomu przypadłość drobni włóczędzy, sezonowi robotnicy wydreptujący swoje krótkie życia we wzory mijanych miast i miasteczek. Cel włóczęgi pozostaje nieważny. Istotne są zmiana, wciąż wyłaniająca się na wprost przestrzeń, epileptyczne szpikowanie pamięci obrazami zagarniętymi podczas tego „sennego” chodzenia. Przy tym zaś wpisane w to marzenie człowieka z epoki magazynowanej w terabajtach pamięci – marzenie z głowy prostego włóczęgi, by „po śladzie wyrysowanym w kamieniu ulicy móc dojść, gdzie tylko się zechce, wrócić do każdej chwili swojego zbędnego życia”.
—
Wojciech Nowicki
Cieśniny
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019, s. 336