O której dziś wstałaś?
Późno, o ósmej. Przez cztery lata we wtorki wstawałam o czwartej rano, żeby prowadzić audycję w radiu. To jest tortura. Na wakacjach znajomi namawiali mnie, żebyśmy obejrzeli razem wschód słońca. Odmówiłam, widziałam już wszystkie. Nie jestem typem rannego ptaszka, ale radio to najbardziej magiczne z mediów. Jest w nim szczególna relacja między mną mówiącą do mikrofonu a ludźmi słuchającymi. Radio na żywo wydaje mi się przestrzenią ważnego kontaktu i rodzajem moralnego zobowiązania.
To zobowiązanie nie działa na wizji?
W szklanym pudełku trudniej o poczucie więzi z odbiorcami. Dawno temu Grzegorz Miecugow powiedział mi, że telewizja jest głupsza niż radio. Dla wygłoszenia dwóch zdań trzeba się pół godziny malować, przebrać i siedzieć prosto, bo inaczej zamiast słuchać, wszyscy będą się zastanawiać: co jej się stało, czemu tak krzywo siedzi? A w radiu wchodzisz i mówisz najważniejsze. Jak dowiedli amerykańscy uczeni, wcale nie mamy podzielności uwagi. I jeśli się tylko słyszy, to słyszy się lepiej i więcej zapamiętuje.
A jednak pracę skończysz dziś po 22.00 w telewizji.
Tak. I to bywa trudna praca, gdy musimy przygotowywać program z tematów dramatycznych, ze zniszczeń i cierpień, wymyślić, jak mądrze na te zdarzenia zareagować. Jak w dniach po powodzi na przepięknym Dolnym Śląsku. Musieliśmy zdecydować, kogo pokazać – panią, która prosi o łopaty, czy pana, któremu zalało schronisko dla jeży. A widz atencję ma jedną. I krótką.
Media to w ogóle dobre miejsce dla filozofki? Są przecież powierzchowne, szybkie. Jesteś w nich, bo zagarnęły Ciebie i Twoją wiedzę, czy też z premedytacją próbujesz, niczym dywersantka, przemycać mądrość?
Trochę tak, a trochę tak. Nie pamiętam życia bez mediów. Wcześnie zaczęłam w nich pracować. Do dziś zachowałam kwitek na pierwsze pieniądze, które zarobiłam. To był chyba 1988 r., a kwota dla dziecka niebanalna – 11 tys. zł, bo wtedy była dzika inflacja. Pracowałam w Polskim Radiu. Wspólnie z młodszym bratem Jankiem prowadziliśmy superfajny magazyn dla młodzieży Deskorolka. Byliśmy dziećmi z korytarza radiowego, bo rodzice jako filozofowie często wypowiadali się w mediach i nas ze sobą zabierali. Wykładowcy akademiccy nie mogli sobie pozwolić na nianię. Mili ludzie dokarmiali nas fasolką po bretońsku w bufetach radiowych. Dla rodziców media były oczywistym elementem życia intelektualistów. Uważali, że publikacje naukowe są ważne, ale trafiają do zbyt wąskiej grupy. A moralną powinnością osoby uczącej jest docieranie do jak najszerszego grona. Tak się niesie kaganek. I dziś moim zadaniem jest wypracować w mediach taką przestrzeń, żeby móc szerzyć myślenie filozoficzne. Mój ojciec był profesorem filozofii. Nagrał setki godzin przepięknych audycji. Tylko spisywać i wydawać jako książki. Na przykład cykl Historia jednej maksymy, w którym na podstawie pojedynczych filozoficznych sentencji tworzył perełki, kilkuminutowe błyskotliwe felietony bez jednego zbędnego słowa. A jechał z bani, bez żadnych notatek. Moja mama także nagrała wiele audycji, wplatając filozofię w codzienność, czyli tam, gdzie jest jej miejsce. Bo filozofia nie powinna tkwić w grubych księgach, które przeczyta tylko Pytia z Delf. Powinna być z ludźmi. W takiej misji wyrosłam i nie widzę sprzeczności między wiedzą a mediami. Choć oczywiście wielokrotnie słyszałam, że się rozdrabniam, powinnam pisać książki, bo nic po mnie nie zostanie.