27 listopada 2016 r.
Tak, coraz mniej.
Przestajemy dostawać zaproszenia. Przestajemy dostawać odpowiedzi na list wysłany. I coraz częściej telefon z jakiejś sondażowni zamienia się w grzeczne podziękowanie po paru słowach wyjaśnienia, w jakim rzeczywiście jesteśmy wieku.
To prawda, nie musi tak być. Może być tak jak w ślicznym wspomnieniu-anegdocie o Andrzeju Wajdzie. Że śmierć zagląda przez okno, ale widzi go dalej pogrążonego w myśleniu i napięciu nad kartką, więc macha ręką: „Niech sobie jeszcze popracuje”, i odchodzi do innych…
Może być tak, że ktoś starszy od nas samych zadziwi nawet po latach żywotnością uczestnictwa w życiu, pełnym towarzyszeniem najtrudniejszym momentom i niespodziankom. W świecie przeładowanym ludzkim optymizmem, sukcesem i poszerzaniem zdobyczy jest chyba pociechą, przeciw której się nie buntuję, by reklamy tego optymizmu stwarzały nam bodaj przekaz świata przyjaźni i autentycznej więzi między ludźmi. „To bardzo wielka wartość, kiedy inni mogą na ciebie liczyć” – powie do małego chłopca stary bohater natrętnej sugestii, że nie możemy żyć bez któregoś tam banku.
Ale „coraz mniej” jest losem wybranym nie przez nas, a przecież takim, od którego się nie ucieknie. I jest to doświadczenie podwójne.
To jest tak, że nasza więź przestaje istnieć. Coraz rzadziej ktoś puka do drzwi, które dotąd zawsze otwieraliśmy. Któregoś dnia nie rozlega się oczekiwany od godziny zgrzyt klucza w zamku. Coraz częściej telefon leży obok nas milcząco. Tego dnia nie będzie rozmowy, która zawsze dotąd owocowała potem rozmyślaniem w bezsenne godziny albo samotne popołudnia. I nie dowiemy się, dlaczego coś, co niezawodne: łączność – zmieniło się w rozerwane ogniwo, czasem drastycznie bolesne, czasem niewytłumaczalnie puste.
28 listopada 2016 r.
Przecież nie tylko my mamy podarowany nam ciąg dalszy, ma go każdy człowiek obok nas, a to już nie nasza sprawa dowiedzieć się, zrozumieć i uwzględnić, jak w tym ciągu dalszym przestaje się mieścić nasza dotychczasowa więź, wspólnota, przyjaźń.
29 listopada 2016 r.
I jest jeszcze drugie „coraz mniej”, równie dotkliwe, jak oczywiste. To nasza własna niewydolność odbierania, pojmowania i akceptowania obecności drugiego człowieka. Przestajemy go widzieć, słyszeć, odbierać, rozumieć. Świat dookoła nas zdaje się rozkwitać dzisiaj i bogacić, także coraz nowym kształtem odkrywanej i realizowanej obecności przy innych, w tym takich jak my: tracących, pomału lub nagle, ale nigdy w sposób, który się da przyjąć, własną zdolność kontaktu. Ani wyrozumiałość, ani wyobraźnia, ani racjonalne usprawiedliwienie nie wystarczą, aby poczuć się zaspokojonym lub pogodzonym. I z tym bliźnim, który do nas przychodzi, i z tym, który nie potrafi być inny, niż jest, i także z tym, który nie może nam dać więcej, niż daje. Jesteśmy coraz mniej otwarci, coraz mniej wystarczająco odporni, coraz mniej wdzięczni za tyle, ile nas spotyka, ile dostaliśmy. Za to pytamy, niepokoimy się i nie godzimy na obecność milczącą, niestawiającą pytań, uciekającą od nas, zanim poczujemy się usprawiedliwieni i bezpieczni.