26 kwietnia 2017 r.
Czasem wydaje mi się, że tkwimy wśród intensywnego zagęszczenia znaków. Właśnie znaków, nie słów, choć to nimi komunikował się od wieków cały nasz świat stworzony. Ale to zagęszczanie znaków, nowa intensywna umiejętność wykorzystywana we wszystkich mediach, prowadzi jak gdyby ku pułapce. A w każdym razie rodzi, nie tylko we mnie, jeden wielki znak zapytania.
Co chcą uzyskać medialni bohaterzy, redaktorzy i uczestnicy debat w przyspieszonym od niedawna rytmie komunikowania tych znaków właśnie? Ten przyspieszony rytm nabiera intensywności aż tak, że przekaz staje się nie do uchwycenia dla normalnego odbiorcy. Bo to naprawdę nie tylko wina ewentualnych wad słuchu w starości. Rozmówcy, których słucham, nadają w takim tempie, że ich mowa, nawet gdy ich lubię, przestaje być zrozumiała. Czy ma to być, jak twierdzą złośliwi, tylko zrobienie miejsca w przestrzeni medialnej dla jeszcze jednej dodatkowej reklamy? Czy też po prostu chodzi o to, żeby zdążyć powiedzieć wszystko, co się przygotowało? Nie wiem, ale na razie z żalem wyłączam wtedy radio lub inny przekaz, który mi się przestaje przydawać.
Jest na pewno jedną z metod dziennikarstwa, o której nie mam pojęcia (w życiu nie ukończyłam żadnego studium medialnego), umiejętność nadawania znakom przekazywanym odmiennego sensu, niż one niosą z natury. To rola uwodzicielska: intensywnym brzmieniem zachwytu niweluje się realną wartość przekazywanego towaru (np. suplementu diety) tak, aby cena kilkudziesięciu złotych zginęła w tonacji entuzjazmu. Intonacja brzmiąca tak, jakby ją wygłaszał fachowiec, plus odpowiedni słownik („moim pacjentom polecam” itd.) dodają wartości polecanemu towarowi, np. nieprawdziwej skuteczności „lekarstwa”. Wizualna serdeczność i miły głos jakby wprost z atmosfery rodzinnej mają przekonać do żałosnych zysków bankowych, imitując ciepło i więź rodzinną czy przyjacielską.
27 kwietnia 2017 r.
Jakoś podobnie, choć przecież aż groteskowo odmiennie, traktowany jest znak, który ma nasilić zamierzony konflikt, a nawet zmienić go w walkę, i to nie przeciwnika z przeciwnikiem, ale mówiącego – z wrogiem. To tak jakby się komuś szkolonemu wręczało prawdziwą broń, i to wraz z jej odbezpieczeniem. Przecież można, tocząc dyskusję, mówić dwa razy za dużo i za długo. Można natychmiast sięgnąć po zapas epitetów personalnych, pozostawiając nieużyte argumenty rzeczowe. Można odpowiadać na temat inny niż poruszony. Można wreszcie, jeśli przeciwnik zaczyna dominować merytorycznie, zacząć po prostu mówić bez przerwy i równocześnie z nim, przy czym siła głosu daje gwarancję, że już nic nie stanie się słyszalne. To wtedy znowu wyłączam aparat, choćby było to dotąd moje ulubione medium czy ulubiony program.
28 kwietnia 2017 r.
A przecież to właśnie potrzeba znaku rośnie w nas, w miarę jak odnajdujemy się i coraz głębiej wchodzimy w świat wartości, więcej: w świat odnalezionej wiary w wartości. Czy nie jest paradoksem, że ścieżka milczenia odnajdywana jest w pewnej chwili jako ta, która prowadzi najpewniej i najdalej?