30 GRUDNIA 2015 R.
Ostatnie dni grudniowe z perspektywy „coraz bliżej, coraz mniej” przyniosły nam doświadczenie szczególnie wyraziste i dotkliwe. Dwa dni przed wieczorem wigilijnym oglądaliśmy opłatek sejmowy, o świcie dnia wigilijnego oficjalne przemówienia świąteczne. To te dni kiedy Józef z Maryją zbliżali się do Betlejem, w którym dla mającego się narodzić nie znajdzie się miejsce w gospodzie. Teraz słyszeliśmy w naszej przestrzeni publicznej słowa najwyższej miary, bo odniesione do świata, który jest naszą przyszłością wieczną. Kapłan błogosławił, wszyscy łamali się opłatkiem, wszyscy zdawali się modlić. A te oglądane przez nas wyznania wiary i uczestnictwa w jej największej tajemnicy odprawiane były jakby z równą oczywistością co wcześniejsze godziny brutalnej walki politycznej toczonej w tej samej przestrzeni. Wtedy wykrzyczano setki słów godzących w przeciwników traktowanych jak wróg godny pogardy, i to w poczuciu całkowitego usprawiedliwienia własnej wyższości. Nic, co może zranić bliźniego, już nawet nie brata, lecz neutralnego człowieka, nic, co może wywyższyć własną rację moralną, nie zostało przemilczane. I jeśli coś szczególnie zdumiewało i było trudne do przyjęcia, to właśnie ta oczywistość jednych i drugich słów, jednej i drugiej miary, w której biorący udział odnajdywali się tak samo łatwo.
*
Utwierdzam się w przekonaniu wyrażonym poprzednim razem, że właśnie u końca życia jeszcze oczywistsza staje się żywa odpowiedzialność nie tylko za przeszłe, lecz za to także, co się właśnie dokonuje. Może zresztą dotyczy to akurat otwierającego się nowego roku, bo przecież Kościół powszechny i Kościół polski dokonały tego wyboru, z jednej strony ustanawiając tyle szczególnych znaczeń dla 2016 r., a z drugiej – to sama Opatrzność steruje światem nieustannie poddawanym naszym ludzkim impulsom i decyzjom, o których konsekwencjach czasem myśleć wcale nie chcemy. Dwa tysiące lat temu w ciągu tylko trzech lat publicznej działalności Odkupiciela tyle razy apostołowie pytali o przyszłość i koniec czasów i tyle razy wracało ostrzeżenie, napominanie i wstrząsająca perspektywa apokalipsy. Jej groza do dziś dnia pozostaje wielką zagadką, przed którą cofają się najpoważniejsi. Jakże bowiem dać sobie radę z obrazem: „biada brzemiennym i karmiącym w owe dni”?
*
Oglądając w telewizji tegoroczny opłatek sejmowy, patrząc na modlących się polityków i na serdeczne uściski ludzi godzinę wcześniej rzucających w siebie oskarżeniami o wszelkie zło, przypomniałam sobie własną sejmową uroczystość sprzed lat 24. Jak zbliżyłam się z opłatkiem do grupki posłów z ZChN i jak wszyscy udali, że mnie nie widzą, bo już wtedy był podział na „katolików prawdziwych” i katolików dyskwalifikowanych. Dzisiaj myślę, że tamto zachowanie „prawdziwych” było bardziej do przyjęcia, bo nie było w tym zakłamania: uważali po prostu, że mogą się przełamać tylko między sobą. Z tych podziałów nie umieliśmy wtedy wyjść. Zakłamanie jest niebezpieczeństwem bez porównania większym, godzi w zbawczą misję, dla której Kościół został przecież powołany. Żadnego niewierzącego nie przekona do wiary hipokryzja wierzących. I właśnie dlatego troską Kościoła w Polsce w sięganiu po ożywcze inspiracje drugiego milenium musi stać się pytanie, jak ma się on odnieść do tej sfery rzeczywistości, w której realizowane są cele polityczne obecnej władzy. Żydowski myśliciel Abraham J. Heschel wspomina czas, w którym w Berlinie lat 30. korzystał z biblioteki jezuickiej dla studiowania proroków biblijnych. Zapytał kiedyś gospodarzy, dlaczego nie zabierają głosu w proteście wobec antysemickich haseł hitlerowskich. Dostał odpowiedź: „Bo naziści mogliby zamknąć naszą bibliotekę”. Tak książki zostały zrównane z wartością człowieka, pisze filozof. A to był czas, kiedy jeszcze tylko słowa zapowiadały grozę Auschwitz. Ale hasło „cel uświęca środki” już wtedy przypominało o niebezpieczeństwie akceptacji dla zła, jednym z najgroźniejszych niebezpieczeństw. Parę dni temu dominikanin, duszpasterz i socjolog przypomniał w rozmowie medialnej, że istotą wiary chrześcijańskiej jest miłość nieprzyjaciół i że cena za bezpieczeństwo oraz ułatwienia w realizowaniu przykazań moralnych wiary może narazić jej istotę. Tą ceną będzie po prostu odwracanie oczu od praktyki, która miłości nieprzyjaciół zaprzecza, i udawanie, że to się wcale nie dzieje. Jeszcze bardziej bolesne – a przecież to dzieje się także – jest jawne wspieranie działań ściśle politycznych autorytetem Kościoła. Zgadzając się w czymkolwiek na udzielanie takiego wsparcia, choćby tylko doraźnie, choćby tylko w jednym miejscu lub przez jedną instytucję czy osobę, nie można się łudzić, że się nie przyjmuje na swój rachunek, czyli rachunek przestrzeni sakralnej Kościoła, wszystkich metod przez tych polityków realizowanych.