Ewa Drygalska, Anna Marjankowska: Żyjemy w społeczeństwie, w którym informacja ma kluczową wartość. Jak możemy zdefiniować kontrolę nad nią?
Katarzyna Szymielewicz: Kiedy mówimy o kontroli nad informacją, musimy rozróżnić dwa poziomy. Pierwszy, prawny, jest trochę łatwiejszy do uchwycenia; składają się na niego uprawnienia, jakie posiadamy (np. dostęp do informacji, które ktoś przetwarza na nasz temat i szansa na to, by nasze dane zostały z niepożądanych miejsc usunięte) oraz formalna możliwość ich dochodzenia, kiedy zostają naruszone (z pomocą powołanych do tego organów – Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych i sądów). Drugi, w praktyce bardziej istotny, to poziom społeczny, odnoszący się do naszych faktycznych możliwości kontrolowania tego, co się dzieje z informacją na nasz temat. Na tym poziomie kluczową rolę odgrywa nasza świadomość – to, na ile zdajemy sobie w ogóle sprawę z tego, że dane o nas gdzieś krążą – jak również obiektywne warunki, w jakich funkcjonujemy. Jeśli np. usługi, z których korzystamy w Internecie, są dostarczane przez firmy znajdujące się poza polską jurysdykcją albo po prostu ignorujące lokalne przepisy, będzie nam bardzo trudno wyegzekwować swoje prawa. A zatem na to, czy mamy kontrolę nad informacją o sobie w cyfrowym, zglobalizowanym świecie, składa się cały zespół czynników – prawnych i społecznych.
W jaki sposób dochodzi do utraty kontroli nad informacją i kto jest za to odpowiedzialny?
Chciałoby się powiedzieć, że odpowiedzialni są przede wszystkim ci, którzy nam tę kontrolę odbierają, pozyskując informacje o nas w sposób, jakiego sobie nie uświadamiamy, a także ci, którzy na tej eksploatacji korzystają – firmy zainteresowane naszymi profilami (np. w celach marketingowych) oraz organy państwa chętnie wydobywające dane o obywatelach z Internetu. I to oczywiście prawda. Ale nie cała: część odpowiedzialności ponosimy również my sami. Dwadzieścia lat temu Internet funkcjonował zupełnie inaczej – była to sieć niezależnych, równorzędnych serwerów, które komunikowały się ze sobą. Na podstawowym poziomie każdy, kto wówczas korzystał z sieci, sam decydował, co i komu wysyła oraz komu udostępnia informacje na swój temat. Od lat 60. ubiegłego stulecia sytuacja zmieniła się jednak diametralnie.
W sieci, która pierwotnie miała dość anarchistyczną strukturę, dominującą pozycję uzyskały podmioty komercyjne funkcjonujące w roli pośredników. Wraz z rozwojem usług internetowych coraz więcej ludzi chciało „wejść do Internetu”, ale nie posiadało odpowiednich kompetencji technicznych, by zrobić to samodzielnie. Nikt nas przecież nie uczył, jak właściwie działa Internet, jak postawić własny serwer i skomunikować się bezpośrednio z innym, podłączonym do sieci. Tę niewiedzę, a jednocześnie rosnącą potrzebę uczestnictwa, wykorzystały technologiczne start-upy, które zaczęły od dostarczania prostych interfejsów do Internetu (przeglądarek, wyszukiwarek, serwisów pocztowych), a z czasem wyrosły na pośredników kontrolujących zdecydowaną większość informacji przepływających przez sieć. W dzisiejszym, skomercjalizowanym Internecie wszystko to, co przekazuję światu i co świat przekazuje mi, przechodzi przez czyjeś ręce. Pośrednik może tę informację przechwycić i zmodyfikować lub po prostu zapoznać się z nią i zdobyć wartościową wiedzę na mój temat. Takich „punktów kontrolnych” w sieci jest mnóstwo. Wiadomości elektroniczne nie są przekazywane przez ślepego na ich zawartość listonosza.