O wojnie w Ukrainie mówiło się już kilka miesięcy przed jej wybuchem. Ściągające pod ukraińską granice wojsko rosyjskie, wywiad amerykański, ogłaszane daty ataku – to wszystko wydawało mi się nierealne. Nie mogłam się pogodzić z tym, że omawiam z przyjaciółmi ewentualne bombardowanie Kijowa. Czy ktoś mógł dopuścić do siebie myśl o rakietach lecących na nasze miasto? Moi znajomi zgłaszali się jednak do Obrony Terytorialnej i spędzali weekendy na poligonach, odwiedzali szkolenia ratownictwa taktycznego, koleżanka zamówiła radiotelefon, inna kupiła łopatę do odgruzowania, przyjaciel dziennikarz uzyskał akredytację do strefy działań wojennych. Moje przygotowanie się do wojny, jeśli można tak to nazwać, polegało tylko na tym, że czytałam jeszcze więcej o wojnach z przeszłości, dlatego teraz na biurku w domu czeka na mnie niedoczytany Odpływający ogród Idy Fink. Kiedy w ostatnią sobotę przed wojną szłam do kina, myślałam o tym, że to filmowe spotkanie będzie mi musiało wystarczyć na bardzo długi czas, i to był chyba jedyny moment, kiedy zaakceptowałam tę rzeczywistość.
Mimo to wojna okazała się dla mnie zaskoczeniem. Dwudziestego czwartego lutego, w czwartek rano, obudził mnie telefon od mamy. „Rosjanie nas zaatakowali” – powiedziała. To był jedyny dzień, kiedy bardzo się bałam. Teraz oczywiście też czuję strach, ale już zupełnie innego rodzaju – monstrum, na którego nadejście czekaliśmy, przyszło i siedzi z nami w pokoju. Uczymy się funkcjonować w cieniu jego paraliżującej obecności.
Chociaż w moim przypadku to monstrum patrzy na mnie raczej z ekranu komórki. Pierwszego dnia zabrałam dziecko i przeprowadziłam się do rodziców, ale nadal zostajemy w Kijowie. Nie jest tu najbezpieczniej, mamy jednak szczęście – wokół nas nie widać śladów wojny, nawet jej odgłosy słyszę bardzo rzadko. Przerażają mnie wiadomości, nie alarmy przeciwlotnicze. To nie są pierwsze działania wojenne, które możemy obserwować na żywo, jednak jeszcze nigdy w życiu nie oglądałam na Instagramie zdjęć zniszczonych domów moich przyjaciół.
Czytaj także
Czemu zawsze wojna…
Teraz to nie ktoś mi nieznany, tylko mój kuzyn, który jeszcze w 2014 r. został ranny podczas inwazji Rosji w obwodzie ługańskim, znowu broni nas w szeregach ukraińskiego wojska; to samochód mojej koleżanki, nauczycielki języka polskiego, ostrzelany przez okupantów (trzy osoby nie żyją, w tym jej mama – to brzmi jak statystyka, ale na pewno nie dla niej); to moja studentka spędziła dwa tygodnie w oblężonym Hostomlu (bez bieżącej wody i ogrzewania, ostatnie trzy dni też bez gazu).
Nie wiem, jak smakują placki przygotowane na otwartym ogniu wśród bloków i jak pachnie powietrze po trzech tygodniach walki, kiedy na ulicach leżą ciała ludzi, których nie ma komu pogrzebać. Nie mogę jednak przestać o tym myśleć. Codziennie czytam relacje wolontariuszy pomagających w ewakuacji ludzi z piekła pod Kijowem. O zabitych dzieciach nie będę umiała napisać nic sensownego, trudno mi nawet nazwać swoje uczucia, kiedy moje dziecko śmieje się i tańczy akurat w tej chwili, gdy ja czytam o bombie rzuconej na teatr w Mariupolu, gdzie ukrywały się setki kobiet i dzieci. „Jak pani tłumaczy synowi tę wojnę?” – pytają mnie polscy dziennikarze. Jak mogłabym wytłumaczyć ośmiolatkowi, dlaczego ktoś chce nas zniszczyć? Do czego w jego doświadczeniu miałabym się odnieść, żeby mógł to zrozumieć? On marudzi i bałagani, a noce spędzone w schronie traktuje jak przygodę, i najbardziej na świecie chciałabym, żeby nie doświadczył niczego gorszego.