Wejście w gąszcz intelektualnych prądów lat 20. XX w. to zawsze duże wyzwanie. Odmieniane przez wszystkie przypadki słowo „życie” – niejako w kontraście do śmierci brutalnie panującej na frontach I wojny światowej, ciągłe dążenie do tego, co organiczne, wspólnotowe, przełamujące granice i bariery, emanujące nowymi energiami, otwierające na wymiar duchowy, wzrastające, kształtujące i dające nadzieję na przyszłość, „wczuwające się, dostrzegające zależności, odkrywające możliwości” – niekoniecznie ułatwia lekturę.
Zmienne losy fabrycznych kominów
Listy znad jeziora Como (pierwszy raz opublikowane w latach 1924–1925) są dobrym przykładem (dodajmy – relatywnie przystępnym) takiego właśnie myślenia, które na pewno może być inspirujące także dzisiaj, ale bez szerszego kontekstu jawi się jako nieco archaiczne, naiwne i drażniące. Na pierwszy plan wysuwa się następujący obrazek: oto wybitny intelektualista otoczony piękną przyrodą i harmonijną architekturą dzieli się swoimi przemyśleniami, z których z kolei szczególnie rzucającymi się w oczy są podszyte bliżej niezdefiniowanym resentymentem skargi na kulturę współczesną i gloryfikacja dosyć ahistorycznie prezentowanej przeszłości. Oczywiście znając Romano Guardiniego z innych, tak przecież licznych teologicznych i filozoficznych publikacji, doskonale wiemy, że w żadnym wypadku nie chciał (i za absurdalny uważał już sam taki pomysł) powrotu do jakiejkolwiek z epok ludzkości, wiemy, jak wiele nadziei wiązał z teraźniejszością. Tutaj jednak gloryfikacja średniowiecza jest opisana tak sprawnie, a ogólny żal za tym, co utracone, tak przejmujący, że czytelnika Listów… łatwo pogrążyć w nostalgicznym nastroju. Przychodzi to tym łatwiej, że jest to po prostu bardzo przekonująca książeczka, a przy tym pięknie przetłumaczona i ładnie wydana.
Wydaje się jednak, że czytelnika sięgającego po lekturę Listów… do niczego nie trzeba będzie przekonywać. Twierdzenie, że w pożywieniu współczesnym jest za dużo chemii (nie to co kiedyś!), z pewnością zasługuje tylko na przytaknięcie. Łatwo zapomnieć, że Guardini pisze te słowa w latach 20. Wypada także zgodzić się z utyskiwaniem, jak dynamicznie rozwijające się kino podąża w kierunku kiczu i schlebiania niskim gustom. Znowu – gdy się pomyśli o umiejscowieniu tych słów na tle epoki, to widać, że narzekania jakby te same, przedmiot jednak zupełnie inny. Poza tym film przez 100 lat też przeszedł długą drogę i dzisiaj słowa o tym, że „niszczy wszelką prawdę, którą odnalazł w postaciach historii lub sztuki. Wszystko pogrąża w kiczu, w zasięgu masy. (…) [B]ędzie tylko trywializował to, co cenne”, nie wydają się trafnym proroctwem. Mamy jeszcze motocykl „zabijający duszę” wiejskiej starożytnej drogi, parowiec niszczący etos żeglowania i motorówkę zakłócającą spokój weneckich kanałów stworzonych dla gondoli. To kominy fabryczne niegdyś dewastowały krajobraz, a dzisiaj czasami już nawet nie można ich wyburzyć, bo są ważnymi zabytkami i pomnikami myśli inżynierskiej. Obecnie krajobraz dewastują turbiny wiatrowe, ale dzięki lekturze Guardiniego można mieć nadzieję, że i one wkrótce znajdą się w skansenie wiatraków. Jednym słowem, lektura Listów… pozwala na nabranie dystansu na zasadzie: proszę, już wtedy na to narzekano. Gorzej, jeśli własne narzekanie uzyska jedynie wsparcie autorytetu. Proszę, już Guardini pisał o nowobogackich, którzy we wspaniałych włoskich willach „gnieżdżą się niczym pasożyt w obcym organizmie”, a przecież nie są godni mieszkania w tak cudownych miejscach. Cóż, to chyba historia stara jak świat, ale nie jest dla nikogo korzystne, gdy wytykanie współczesnej epoce banału, kiczu, zatracenia hierarchii, „zbękarcenia” staje się czyimś sposobem na życie. Dzisiaj nie trzeba budzić tego typu postaw, narzekanie na współczesną kulturę jest wprost przepustką do niektórych kręgów. Listy… mają na pewno potencjał, aby w tego typu retoryce utwierdzać.