Jeden z uczestników rozmowy, człowiek niemłody już i doświadczony, wysłuchawszy krytycznych i pełnych oczekiwań głosów, rzekł, iż dziwi się „Znakowi”, że wciąż podnosi wobec księży i biskupów oczekiwania i dezyderaty. Od księży bowiem należy oczekiwać tego, co oni mogą dać – i tylko oni – to jest posługi sakramentalnej. Wszelkie postulaty wykraczające poza tę sferę są nieuprawnione i prowadzą w najlepszym razie do wzajemnych rozczarowań, a w najgorszym – na niebezpieczne ścieżki. Podejrzewam, że mówca gotów był zrezygnować nawet z wielu oczekiwań duszpasterskich, ograniczając je do elementarnej katechezy i zachowując sceptycyzm co do umiejętności wielu kapłanów w zakresie wykładania Pisma czy wspierania upadłych na duchu – nie mówiąc już o formowaniu sumienia. Z pewnością nie oczekiwał od instytucjonalnego Kościoła i jego „personelu” żadnych zaangażowań w sferze publicznej – obywatelskiej, społecznej – choć z pewnością nie odmawiał mu prawa do takich wysiłków, podejmowanych na ogólnych, powszechnie obowiązujących zasadach. To minimalistyczne stanowisko wówczas wydawało mi się prowokacją, dziś wszelako złagodziłbym swoją opinię, podobnie jak – mam wrażenie – większość osób odpowiadających na „Znakowa” miniankietę. Lektura tych głosów sprawia bowiem niewesołe wrażenie: zdaje się z nich przebijać troska i rozczarowanie. Poczynając od niewiary w kompetencje Kościoła w kwestii formowania sumień. Może to wina niezręcznie sformułowanego pytania – a może wątpliwości wynikających z doświadczeń tego rodzaju, które w aforystycznym skrócie zawarł ks. Tischner, mówiąc, że nie słyszał o nikim, kto straciłby wiarę przez sekretarza PZPR, podczas gdy niejeden ją stracił przez swego proboszcza. Na pewno istoty sprawy dotykają Bortnowska i Szostkiewicz, wedle których w polskim duszpasterstwie nie kładzie się nacisku na autonomię sumienia. A przecież takie właśnie sumienie jest warunkiem moralnej dojrzałości człowieka i chrześcijanina.
We wszystkich głosach daje znać o sobie zaniepokojenie nadmiernym zbliżeniem znacznej części hierarchii do ugrupowań politycznych, w szczególności do opcji prawicowo-narodowych. I nie idzie tu o sprawę interesów Kościoła jako instytucji: ta kwestia traktowana jest na ogół ze zrozumieniem i wyrozumiałością. Idzie raczej o jakąś fatalistyczną skłonność popychająca Kościół – podobnie jak w latach 30. XX w. – do zbliżenia z politykami, którzy zarówno Kościół, jak i religię traktują instrumentalnie, będąc gotowymi w ramach swojej politycznej gry zaspokajać różne roszczenia Kościoła odnoszące się do określonych rozwiązań prawnych. Co prawda – może nie należy dziwić się instrumentalizowaniu Kościoła przez polityczną prawicę, jeśli w samym jego wnętrzu taka instrumentalizacja się dokonuje, np. w rozgłośni, w której modlitwa poprzedza audycje jednostronnie polityczne, w tych zaś padają nieraz bezkarnie słowa pełne nienawiści. Nawiasem mówiąc, jest pewien paradoks w naciskach niektórych hierarchów na organy prawodawcze. Z jednej strony bowiem mamy te naciski i usiłowania, by społeczeństwo wychowywać (bo przecież nie ewangelizować), idąc na skróty, zakazem i nakazem ustawowym. Z drugiej jednak – zdarza się hierarchom czy innym ludziom Kościoła podawać w wątpliwość legalność stanowionego prawa, jeśli nie odpowiada ono aktualnej interpretacji prawa naturalnego. Ks. Rydzyk wyraził to najbardziej dosadnie, mówiąc, że go jako katolika prawo ludzkie – czyli stanowione przez człowieka – nie obowiązuje. A – jak przypomina Ewa Łętowska – zasłużony dla Kościoła i dla Polski bp Alojzy Orszulik dowodził, komentując ustawę o stosunku państwa i Kościoła, że Kościół nie podlega powszechnemu prawu państwowemu. Czy zatem model „przyjaznego rozdziału Kościoła od państwa” jest stanem nietrwałym lub w polskich warunkach utopią, bowiem pokusa odwołania się do „środków bogatych” jest przemożna i nieodparta? A przecież zagraża mu również „polski zapateryzm” – jak pisze Hall – czyli aktywizująca się w reakcji na prawicowe filiacje radykalnie antykościelna lewica, również kwestionująca obecny model. Dziś za wcześnie byłoby ogłosić kapitulację i odpowiadać twierdząco na to pytanie, stwierdzając tym samym klęskę „przyjaznego rozdziału”. Lecz obawa – będąca wyrazem troski zarówno o wpływ Kościoła na kształt polskiej demokracji, jak i o wiarygodność Kościoła i jego misji, widoczna w wypowiedziach – pozostaje uzasadniona.