fbpx
Małgorzata Rejmer
fot. Katarzyna Lasoń, CC BY-SA 4.0 via Wikimedia Commons
Małgorzata Rejmer luty 2025

Depresja trumienna

Wyobraźcie sobie tę udrękę. Siadacie do biurka, żeby napisać tekst, patrzycie na pusty dokument w Wordzie, a przed oczami macie swoje ciało w trumnie, zielonkawe paznokcie, zamknięte powieki, i to wszystko w nieustającym zapętleniu.

Artykuł z numeru

Dotknij mnie

W dzisiejszym odcinku chciałabym wam opowiedzieć o czymś, o czym bardzo długo nie mówiłam nawet swojej terapeutce. Bałam się, że stałoby się jak w horrorze Coś za mną chodzi – że zarażę ją strachem, a ona będzie próbowała przed nim uciec, aż w końcu zrozumie, że uciec się nie da, i już zawsze będzie jej towarzyszył.

No więc trigger warning, kochani. Będzie o mojej depresji trumiennej, śnionym na żywo horrorze egzystencjalnym. Ale najpierw tło historyczne.

W czerwcu 2019 r. psychiatra zdiagnozował u mnie ciężką depresję, której nie byłam w stanie wyciszyć lekami. Epizody leczenia escitalopramem, a potem pregabaliną albo przynosiły krótkotrwałą poprawę, albo zmiatały mnie z planszy skutkami ubocznymi, więc po kilku miesiącach kapitulowałam i przerywałam leczenie.

Czy zauważyliście, że depresja strasznie zjada czas? Gdy zdarzały się gorsze dni, wykonywanie najprostszych czynności kosztowało mnie tyle energii, jakby zakopany w błocie jelcz wydawał ostatnie tchnienie, przesuwając się ledwie o centymetry. Kto tego doświadczył, ten wie. Rano piszecie na kartce: wyrzucić śmieci, pozmywać naczynia, odpisać na mejla, a potem myślicie sobie: jak ja to wszystko zrobię? Skąd wezmę siły? Ile czasu mi to zajmie? I po całym dniu walki ze sobą i energożernego przetrawiania scenariuszy klęsk ok. 14.00 kolebiecie się z workiem do śmietnika, w niedowierzaniu, że jednak udało wam się wyjść z domu (a przecież trzeba było: włożyć buty i płaszcz, otworzyć drzwi, zamknąć je na klucz, przejść dobre 30 m, po prostu lawina czynności). A potem stoicie przed śmietnikiem, już z pustymi rękami, oszołomieni swoją sprawczością.

Skoro udało wam się wyrzucić śmieci, to kto wie, może nawet dzisiaj odpowiecie na mejla?

Na szczęście okresy ciemności przeplatały się też z dniami pełnymi światła. Zaakceptowałam depresję i, chcąc nie chcąc, zrobiłam jej miejsce w swoim życiu. Gdy przychodziło jakieś zlecenie z zagranicy, np. wykład dla amerykańskich studentów albo prestiżowy festiwal, robiłam najpierw kalkulację w głowie: czy moja depresja pozwoli mi wykonać takie zadanie?

Miałam poczucie, że mimo wszystko opanowałam zarządzanie ciemnością: depresja była intelektualnie świadoma, narracyjnie ujarzmiona, wysokofunkcjonująca.

Ale po wydaniu Ciężaru skóry, mojej ostatniej książki, coś tąpnęło. Dobrze znana depresja zamieniła się w horror egzystencjalny. Zamiast ciemności przez moją głowę zaczęły przepływać w zapętleniu obrazy: cmentarz w rodzinnej miejscowości. Mój grób. Moje sine ciało na prosektoryjnym stole. Rozkładająca się twarz. Trumna przykryta ziemią. Ciało wjeżdżające do krematoryjnego pieca. Ogień. Wilgotna ziemia. Nagrobek z moim nazwiskiem. Samotność ciała w trumnie. Poczucie zimna i wilgoci, nieustannie. Jakbym cały czas oglądała horror, w którym moje martwe ciało jest głównym bohaterem. Wyobraźcie sobie tę udrękę. Siadacie do biurka, żeby napisać tekst, patrzycie na pusty dokument w Wordzie, a przed oczami macie swoje ciało w trumnie, zielonkawe paznokcie, zamknięte powieki, i to wszystko w nieustającym zapętleniu. I pojawia się pytanie: po co żyć, jeśli wszystko wokół jest przesiąknięte śmiercią? Czy da się wyrobić kolejne kilkadziesiąt lat w ciągłym cieniu swojej śmierci, wśród obrazów własnego rozkładu, grobu?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się