Tytuł książki Browna mówi wiele: Love’s Body zaczyna się tam, gdzie bije źródło nowoczesności – w XVII w. Sam powie: „To problem, który trapił XVII wiek: jak darzyć miłością duszę, nie wyrzekając się ciała”. Stąd wielkie znaczenie poezji metafizycznej w tym czasie. Pisze Fryderyk Hebbel, że „człowiek wypływa raczej z właściwości ciała jak ducha” (tłum. K. Irzykowski). Norman O. Brown z pewnością podpisałby się pod tym sądem. Stąd dylemat: jak uzgodnić rozum z wyobraźnią, rozsądek z emocjami? Co z kolei prowadzi do pytania zadanego uniwersytetom i strażnikom ich procedur: czy dyskurs naukowy musi wymazywać osobowy charakter autora? W jednej z późnych książek Brown dotykał problemu, z którym uniwersytety borykają się dzisiaj uwięzione w gorsecie mierzonej punktami rzekomej „doskonałości”: „(…) w demokratycznie urządzonej akademii prawda stała się przedmiotem publicznej weryfikacji; prawdą jest to, co każdy głupiec może zobaczyć na własne oczy. Oto co dzisiaj uchodzi za metodę naukową: tak zwana wiedza (science) ma za zadanie zastąpić inspirację metodą, przeciętność wstawić w miejsce geniuszu, a wszystko to drogą ustandaryzowanych procedur biurokratycznych. (…) Tajemnica geniuszu została zastąpiona powszechnie obowiązującym mechanizmem”.
Czy można „żyć Blakiem” w świecie profesjonalizmu, innowacyjności, mobilności, elastyczności? A może trzeba zacząć od zbadania, co oznaczają owe pojęcia. Dylemat Browna: „Całe moje Blake’owskie życie pozostawałem pod przemożnym wrażeniem heterodoksji głównych myśli teologicznych poety”, a po tym wyznaniu usłyszymy już samego Williama Blake’a: „Modlitwa jest studiowaniem Sztuki. Wysławianie Boga jest praktyką Sztuki. Post odnosi się do Sztuki. Zewnętrzna Ceremonia to Antychryst. Wieczne Ciało Człowieka jest Wyobraźnią, takowy jest sam Bóg. Chrześcijaństwo to Sztuka, a nie Pieniądze” (tłum. M. Fostowicz). Dionizyjska lekcja Browna: sztuka pojmowana nie jako „profesja”, lecz jako wrażliwe otwarcie na świat to forma poznania świata i praktykowania życia.
Chrześcijaństwo Browna jest apokaliptyczne. Nie chodzi jednak o wizję unicestwionej cywilizacji; to nie mury miasta mają się rozpaść. Miastem, które musi ulec przemianie, jest ludzkie myślenie.
„Istnieje chrześcijaństwo dionizyjskie, chrześcijaństwo apokaliptyczne, chrześcijaństwo cudów i objawień”. Brown zapewne podzieliłby zdanie Leszka Kołakowskiego z eseju o Jezusie ośmieszonym, iż dla większości problemów ludzkości nie ma rozwiązań prawnych czy ekonomicznych, choć podjęcie takich prób jest niezbędne. Przedziwne powinowactwo myśli: oto co pisze Brown o Chrystusie – „Pierwszy krok na drodze do naśladowania Chrystusa to bycie wyszydzonym (mocked). Bóg zostaje wyszydzony”. Potrzebna jest bowiem „przemiana” ducha, czyli to, co Biblia nazywa metanoią. Brown interpretował wydarzenia, które wstrząsnęły naszą częścią Europy w 1989 i 1990 r., jako wybłysk chrześcijaństwa dającego nadzieję na przemianę: „Byłoby (…) swoistą apokaliptyczną nowiną, gdyby nasze społeczne i ekonomiczne spory stały się wreszcie odbiciem powszechnej zgody na to, że jesteśmy wszyscy członkami tego samego ciała i trapi nas wszystkich bez wyjątku problem nadmiarowej produkcji i nadmiarowej konsumpcji. Nie ma innego rozwiązania problemu jaskrawych nierówności, nie ma innego sposobu ustanowienia sprawiedliwości”. Przemianę nazywał metamorfozą. Z wykształcenia filolog klasyczny dobrze wiedział, iloma przykładami przemian rozświetlała się antyczna kultura: Dafne i Akteon, Arachne, Prokne i Filomela, wiele innych znajdziemy u Owidiusza. „Zaczynam od imienia Dionizosa; pozwólcie, że skończę na imieniu Chrystusa: bowiem moc, której poszukuję, jest również chrześcijańska”.