Zabójczyni Marianna Szymczakowa kładzie głowę na kolanach Konopnickiej. Maria czuje wstręt do tej kobiety, ale nie przerywa głośnego czytania poematu Zachwycenie Teofila Lenartowicza. Szymczakowa przymyka małe oczy. W skupieniu nasłuchuje wiersza o matce, która po zapadnięciu w letarg odwiedza zaświaty:
„Były to dzieci zmarłe przedwcześnie,
Co się skarżyły bardzo boleśnie,
Że im świętego chrztu strumień chłodny
Nie obmył z duszy grzech pierworodny”.
Więzienną celę spowija jasne światło płynące z dużych okien. Maria siedzi na jednej z ustawionych pod ścianą ławek w otoczeniu kobiet. Równy stos sienników, rozkładanych na noc do snu, zepchnięto w kąt. Środek pomieszczenia zajmuje stół, przy którym więźniarki plotą siedziska i oparcia krzeseł.
Szymczakowa chowa ospowatą twarz w fałdy spódnicy poetki. Jest dzieciobójczynią. Pozostałe uwięzione, zamknięte pod tym samym numerem, gardzą nią. Żadna nie chce kłaść obok Marianny swojego siennika na noc, w dzień nikt z nią nie rozmawia. Ona się też do nikogo nie odzywa. Konopnicka, która już od roku odwiedza więzienie dla kobiet również nie nawiązała z nią kontaktu. Aż do dzisiaj.
Poetka czuje, jak wtulona w nią kobieta zaczyna płakać.
Maria: „Przemogłam się przecież i nie przerywając czytania, położyłam rękę na tej wielkiej, ciężkiej głowie”.
O Mariannie Szymczakowej i jej narzeczonym Andrzeju Stempniaku rozpisywały się gazety. Przez kilka lat działali w zmowie z warszawską akuszerką Wiktorią Szyfersową, która prowadziła w swoim mieszkaniu izbę porodową. Ubogie ciężarne rodziły u niej bezpłatnie, a potem szły odpracować poród jako mamki w zamożnych domach, do których kierowała je akuszerka, otrzymująca pieniądze za pośrednictwo. Ponieważ kobiety nie mogły zabrać z sobą noworodków, Szyfersowa obiecywała się nimi w tym czasie zaopiekować i oddać po odrobieniu długu.
Dwadzieścioro dzieci trafiło z rąk akuszerki pod opiekę Marianny Szymczakowej. Obiecywała wykarmić je piersią. Za każdego noworodka dostawała po trzy ruble miesięcznie. Mieszkała ze Stempniakiem w nieopalanej suterenie przy ulicy Grzybowskiej, tam też trzymała dzieci – w skrzyni, kołysce i własnym łóżku. Dziewięcioro zmarło u niej z zimna, chorób i głodu, czworo zostawiła w Domu Podrzutków przy Szpitalu Dzieciątka Jezus, jedynie kilkoro wróciło w ręce prawowitych matek. Śmierć dzieci, którym wystawiono akty chrztu, Stempniak zgłaszał w urzędzie, ciała „bezprawnych” – na polecenie akuszerki – podrzucał w różnych miejscach Warszawy.
W trakcie procesu okazało się, że o fatalnych warunkach u Szymczakowej wiedzieli policjanci i lekarz miejski, do których należała kontrola kilkuset podobnych miejsc w Warszawie. W dniu ich wizyty w suterenie bielizna susząca się na sznurze była sztywna od mrozu, kontrolerzy nakazali więc napalić w piecu i wyszli.