Anna Marchewka: Jest Pani zmęczona pytaniami o Andersena? Ma Pani jeszcze ochotę i siłę o nim rozmawiać?
Bogusława Sochańska: I tak, i nie. Trudno mówić o zmęczeniu, bo to autor, który jest we mnie wciąż i zawsze będzie bardzo żywy, pracuję nad przekładami kolejnych jego książek, równolegle nad kilkoma. Przygotowuję też własną książkę o Andersenie, którego odkryłam dla siebie w procesie tłumaczenia. Ale jakiś rodzaj zmęczenia pojawia się wraz z poczuciem niezręczności, kiedy muszę po raz kolejny mówić to samo. Jednak chcę rozmawiać, ponieważ ciągle przekonuję się na konferencjach i spotkaniach, jak niewielka jest świadomość istnienia mojego przekładu Baśni i opowieści. Po wykładach czy referatach zachęcano mnie do napisania książki i w końcu dałam się przekonać. Będzie to zarazem życzliwa opowieść o moich licznych poprzednikach. Czasem bywałam kąśliwa w swoich wypowiedziach, bo jeszcze niedawno miałam w sobie złość na nich za to, że tak zinfantylizowali Andersena, że nie wydobyli jego klasy literackiej. Teraz jestem trochę starsza, łagodniej patrzę na świat; uważam, że trzeba docenić to, że tylu tych tłumaczy było, że tyle osób Andersen zainspirował.
Chcę oddać honor poprzednikom, ale i pokazać, jak w całej stukilkudziesięcioletniej historii recepcji pisarza następowało skrzywianie obrazu jego pisarstwa, zamykanie go w dziale literatury dla dzieci.
Historia polskich dziejów Andersena to spłaszczanie jego stylu do rozpoznawalnej konwencji literackiej.
Rozmowa o recepcji twórczości Andersena dotyczy naszego stosunku do tej części kultury, którą wyznaczamy dzieciom. Czyli tego, jak je traktujemy. Natomiast rozmowa o tłumaczeniach Andersena wykracza daleko poza sprawy literatury.
To jest właśnie to, czym się zajmuję, do czego zostałam zmuszona reakcjami wydawców na moje podejmowane przez trzy lata próby wydania wszystkich 164 baśni i opowieści. Każdy z nich reagował tak samo: „Po co nam kolejny przekład, skoro mamy znakomity Iwaszkiewiczowski?”. Czasem słyszałam, że jest on najlepszy na świecie. Beata Stasińska od razu chciała wydać – ale nie całość, tylko wybór. Natomiast dla mnie było to „albo–albo”. Nie chodziło mi o to, by wydać wybór dwudziestu kilku baśni i zarobić trochę pieniędzy, ale by pokazać całość tego dzieła w nowym, bliższym oryginałowi, kształcie. Żeby przekonać wydawców, przedstawiałam analizy porównawcze (zdanie po zdaniu) kilku baśni, wykazując błędy i odstępstwa od oryginału. Część z nich musiała wynikać z niezrozumienia, bo to niełatwy tekst do tłumaczenia, przede wszystkim dlatego że jest aluzyjny, operuje dwuznacznościami i niedopowiedzeniami. Ważną funkcję pełni u Andersena niedostrzegana dawniej ironia – skierowana do dorosłego, nie do dziecka (są to najczęściej teksty o podwójnym adresie). Dla dziecka jest ona nie do odczytania, najczęściej pojawia się tam, gdzie autor chce skrytykować swoich bliźnich – dorosłych. Z całego dzieła wypływa przekonanie, że dziecko to niewinność, a niewinność to dobro. Niewinność i dobro zaś otwierają drogę do Boga. Ten wymiar filozoficzny (też nieodczytany zresztą u nas) to jeden z ważnych filarów dzieła Andersena; podejmuje ono różne problemy etyczne, ale podstawą i punktem wyjścia jest wizja Boga (czasem mówię: chrześcijańska, ale nie jestem już do końca pewna, czy rzeczywiście). Andersen był dość niezależny w myśleniu o Bogu – w sensie konwencjonalnym religijny nie był w ogóle, nie chodził do kościoła, bywał w nim tylko. Wielbił Boga głównie w naturze – widział Go zawsze we wszystkim, co piękne. Jego Bóg nie jest bogiem karzącym, jest twórcą tego, co piękne i dobre, sprzyja człowiekowi, wiara zaś pomaga żyć. Identyfikuję się z tym odczuwaniem, ludzi niewierzących postrzegam jako tytanów – jak przetrwać życie naszpikowane przeciwnościami, jeśli nie można znaleźć pocieszenia w tym, że po pierwsze, może tak jest, bo tak musi być, a może dlatego że mam się czymś wykazać albo czegoś się nauczyć, a po drugie (i to jest ukoronowanie tego myślenia), kiedy dojdę do kresu, czeka mnie uwolnienie i szczęście. U Andersena nie ma piekła. W dwóch baśniach – O dziewczynie, która podeptała chleb i Czerwonych bucikach – pojawia się kara, ale i tak ostatecznie ich bohaterki spotyka łaska, bo kategoria łaski jest u Andersena najważniejsza (jest ważna w luteranizmie w ogóle). Uwięziony złoczyńca otrzymuje dary: promień słońca, który wpada przez zakratowane okienko i śpiew ptaków. Ma takie samo prawo jak każdy inny człowiek do doświadczenia łaski, choćby w tej formie. Andersen współczuje uwięzionemu, bo zakłada, że upadł on w chwili słabości, i wierzy, że złoczyńca się podniesie. Ten poziom przesłania dzieła Andersena odkryłam, dopiero pracując nad przekładem. Wcześniej zorientowałam się, że w przekładzie kanonicznym nie ma wielu walorów literackich oryginału, że brakuje w nim humoru, ale dopiero tłumacząc, dostrzegłam to drugie dno i pojęłam, że to tekst adresowany do mnie, że jestem najważniejszą jego adresatką. Dzieci są czytelnikami zdolnymi do śledzenia anegdoty, ale tak naprawdę nie wiemy, jaki zakres tekstu do nich dociera. Mamy skłonność do zakładania, że dziecko to taki głupszy, nie wszystko pojmujący człowiek, ale czytając mojemu wnukowi w ramach eksperymentu Małą syrenkę czy Brzydkie kaczątko (w końcu trudne utwory, również językowo), zorientowałam się, że ma miejsce coś w rodzaju cudu. Czteroletnie dziecko siedzi i słucha – co prawda, robi sobie przerwy, ale wraca i prosi, by czytać dalej. To dowód, że dzieło Andersena jest nie do opisania, bo nie mamy narzędzi potrzebnych do tego, by wniknąć w percepcję dziecka.