Niewielu znałam prawdziwych Ślązaków, wszyscy umarli, nim przyszłam na świat albo gdy byłam bardzo mała, i do objaśniania Śląska zostały mi tylko prawdziwe Ślązaczki. Umarł dziadek Maks i umarł jego brat Janek, umarli mężowie sióstr mojej babci, właściwie ostał się tylko jeden wujek Romek, który był też przy okazji jedynym w rodzinie górnikiem, i to sztygarem. Jednak on mi nigdy nic nie mówił, bo za niego mówiła zawsze ciotka Ada, jego żona. Objaśniały mi więc te Ślązaczki ów Śląsk i przyznam dziś po latach, że długo się z tego, co mi zdołały wpoić w procesach wychowawczych, wyzwalałam. Ale wiem, że nie mogły mnie nauczyć czegoś innego, bo same od najmłodszych lat uczone, że są kimś nieco gorszym, dobrze sobie to poczucie zintegrowały, a potem – mniej lub bardziej wprost – przekazywały tę przeklętą samowiedzę następnym pokoleniom. Moja babcia Aniela np., o tym, że jest gorsza, dowiedziała się bardzo szybko w niemieckiej szkole podstawowej, do której chodziła w czasie wojny. Opowiadała nie raz i nie dwa, jak nauczyciel zwany przez nią zawsze per „ta hitlerowsko świnia” bił ją drewnianą linijką po dłoni, aż pękała skóra i lała się krew.
Źle jej szła nauka niemieckiego, w domu godali ino po śląsku, było w niej coś, co wyraźnie działało źle na niemieckiego „rechtora”, zatem bił ją i poniżał, ale ponoć nie ją jedną – widać te akurat górnośląskie dzieci słabo się formowały ze Ślązaków w Niemców, za co spotykała je nieustanna kara.
Po wojnie w życiu rodziny niewiele się zmieniło, zwłaszcza że niektórzy jej członkowie wrócili na Śląsk z Wehrmachtu, a inni z robót przymusowych u bauerów rozsianych po całej Rzeszy, co natychmiast w oczach nowej władzy skazało tę rodzinę na kategorię „niepewna”. Wojenne luki w wykształceniu zaowocowały pośledniejszymi możliwościami zawodowymi, zresztą nowa Polska moszcząca się w dawnych katowickich, chorzowskich, gliwickich siedzibach gubernatorów, NSDAP albo gestapo miała swój pomysł na te tereny i doprawdy niepewne narodowo elementy nie miały być widoczne na tym obrazku. Tak sobie żyły te pokolenia moich praszczurów, z wiecznie schylonymi karkami, a nad nimi siedzieli kolejni różni specjaliści od zagospodarowywania tej ziemi – od przedwojennego wojewody Grażyńskiego po premiera Morawieckiego.
Szkoła podstawowa, do której poszłam, witała wchodzących godłem bez korony i komunistycznym imieniem „Przyjaźni Narodów”, jednak magicznie w drugim roku mojej edukacji przemieniła się w taką, którą nawiedzał sam abp Damian Zimoń i gdzie na godzinie wychowawczej uczono nas religijnych pieśni (do dziś znam na pamięć całą Barkę). Elementem łączącym jednak te dwie niejako wykluczające się wizje edukacji była niechęć do śląskości. Krótko mówiąc, po śląsku godały ino najgorsze chachory, uczennice piątkowe nigdy by się do tego nie posunęły, więc trzymałam za zębami wszelkie śląskie słowa, które może czasem pchały mi się przed polskimi, choć w domu po śląsku mówiła tylko moja babcia, mama od śląskiego uciekła, może na znak jakiegoś buntu przeciw rodzinie. Zresztą cóż dziwić się napływowym nauczycielom w szkole tysiąclatce, pochodzącym z Wielunia, Częstochowy albo Bóg wie skąd, skoro moi osobiści polscy dziadkowie ze strony ojca mniej lub bardziej delikatnie zwalczali moją intonację w zadawaniu pytań, wyrażając między sobą niezadowolenie, że mi ona tak po śląsku opada, i ćwiczyli ze mną prawidłową, jedynie słuszną intonację polską. Jeśli więc miałabym dziś odpowiedzieć na pytanie o to, jak mi oni wszyscy wówczas opowiadali ten Śląsk, rzekłabym, opowiadali mi go naprawdę źle i w sposób pełen sprzeczności. W zależności od tego, gdzie ucho przyłożyć – jeśli stamtąd pochodzili, to albo się bali bycia Ślązakami, albo się tego wstydzili, a jeśli przyszli z innych stron – często tym Śląskiem gardzili, choć przyjął ich, przygarnął, żywił i może nawet kochał.