Po ulicach tego miasta (jeśli Europejczyk w ogóle może je nazwać miastem) rozbijają się najbrzydszymi samochodami, jakie kiedykolwiek widziała ziemia.
Auta są długie i kanciaste, powietrze ich nie opływa; maska, od olbrzymiego grilla po statuetkę z emblematem marki, raczej wbija się w jego nagrzaną masę i ją taranuje. To nie zwyczajne środki transportu, lecz statementsich kierowców: tak, dzięki technice, której dzieckiem jest ileś-cylindrowy, ukryty pod maską silnik, ten świat należy do mnie. Pokonałem go. Mogę robić, co mi się podoba, a tym, którzy mnie obserwują z perspektywy chodnika – jeśli akurat w San Diego zdarzy się chodnik – zostaje wyłącznie podziwianie, jak to czynię. Ewentualnie do ich uszu może dolecieć muzyka, którą puszczam z radia obok kierownicy, zbiór najnowszych hitów; w notowaniu „Billboardu” z 18 lutego 1989 r. na pierwszym miejscu tychże króluje Paula Abdul (Straight Up), po niej Tone Lōc (Wild Thing), po nim zaś Jon Bon Jovi (Born To Be My Baby).
Węgierski pisarz, który zabije się w San Diego w trzy dni po opublikowaniu przez „Billboard” listy z Paulą Abdul na szczycie – a zabije się tak, jak robią to ci, którzy faktycznie chcą zabić: „(…) kto strzela sobie w pierś, ten nie chce tak na poważnie umrzeć. (…) Kto, według mnie, chce popełnić samobójstwo, ten strzela sobie w usta (…); lufę broni, skierowaną ukośnie ku górze, muszę wpasować w jamę ustną, w taki sposób, żeby otwór pistoletu dotykał podniebienia, wówczas kula to podniebienie natychmiast przebije (…). Kto strzeli sobie w usta, ten umrze. Kto strzeli sobie w pierś, ten w najlepszym razie chciałby umrzeć” – nie spogląda na rozbijające się po ulicach buicki i lincolny z naganą; nie obserwuje z niechęcią rodzącego się właśnie hip-hopu i chłopców na deskorolkach, w czapkach z daszkiem noszonym do tyłu. Aczkolwiek spojrzenie, jakim obdarza obiektyw aparatu, którym robią mu zdjęcie przed-przedostatnie, przedostatnie, ostatnie, jest spojrzeniem surowym i wyniosłym, owej surowości i wyniosłości pisarz nie kieruje w stronę młodszych od niego o kilka pokoleń Amerykanów.
Właściwie to całkiem mu się w San Diego podoba. Nie przeprowadził się z wioski na południe od Neapolu na zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych w 1980 r. dlatego, że musiał to zrobić (inaczej niż było to dekady wcześniej, za pierwszą wyprowadzką, też spod Wezuwiusza, z tym że do Nowego Jorku), ale dlatego, że chciał. Klimat nad Pacyfikiem jest dobry, a pisarz czuje się szanowany – jako wieloletniemu członkowi Partii Republikańskiej list z okazji urodzin wysłał mu niedawno prezydent Ronald Reagan. Owszem, jest samotny, lecz to dlatego, że w ostatnich latach pochował żonę i przybranego syna; klaksony brzydkich aut i deskorolkarze nie mają tu nic do rzeczy, podobnie jak fakt, że jego świat – świat mieszczański – skonał. Pisarz nad tym nie boleje, nie zabija się z tego powodu. Nad końcami światów i epok ręce załamują arystokraci, wpadając w depresję bądź tworząc księstewka na uchodźstwie, osobliwe symulakra tego, co było. Mieszczanin robi zaś to, co Sándor Márai, który kres swojego świata – właśnie tak – zaakceptował.