fbpx
Justyna Bargielska styczeń 2016

Fenomen sprawiedliwego świata

„Wyjaśnię ci, co robisz źle – powiedział ojciec moich dzieci, gdy skończyłam opowiadać tę historię. – Błąd poznawczy, który popełniasz, należy do grupy stereotypów społecznych, a nazywa się go fenomenem sprawiedliwego świata. Inna rzecz, że definicję tego błędu realizujesz w codziennej praktyce dokładnie odwrotnie niż większość osób ten błąd popełniających. To stosunkowo ładne”

Artykuł z numeru

Świat zapomni o czasie

Świat zapomni o czasie

Historia była prosta, w pewnym momencie dzieliła się na dwie, by potem zejść się na powrót w dyskretnym happy endzie. Wracałam z dwutygodniowego roboczego pobytu w drugich co do wysokości a pierwszych co do urody polskich górach, gdzie w nieturystycznej miejscowości zamieszkałej przez zżytą społeczność przyjaciel – jak już nie raz wcześniej – udostępnił mi na potrzeby nadgonienia zaległości twórczych ze swej natury nienadganialnych dom tak zwany dla gości. I zamiast, jak to zazwyczaj bywało, trzymać straż w domu tak zwanym dla gospodarzy, zostawił mnie w tym podwójnym obejściu samą, dając tym dowód zaufania, o który nie prosiłam. Do najbliższych sąsiadów w kierunku południowego zachodu trzeba się było przeprawić przez potok, pozostałe zaś kierunki porastał tysiącletni bor. Emblematem samotności owocującej życiowymi decyzjami będzie już zawsze dla mnie Wielka Niedźwiedzica, która w bezsenne noce przeskakuje z żywością nieodżałowanego Knuta przez kolejne segmenty tabeli, na jakie podzieliła szybę starodawna okienna rama. Astronomowie mówią, że najdalej do końca pierwszego kwartału tego roku będziemy sobie mogli obejrzeć na niebie supernową Refsdal: pamiętając, że supernowa oznacza śmierć gwiazdy i narodziny czarnej dziury, wstrzymam się z patrzeniem na gwiazdy aż do tej horrendalnej chwili, w której, pomszczona za noce z Niedźwiedzicą, będę mogła odtworzyć mój normalny stosunek do gwiaździstego nieba („fajne, smutne, fajne”).

Wróćmy do powrotu jednak, który jest osią tej historii: odbywał się on dwuetapowo. Umęczona sobą, gwiazdami w oknie sypialni i ścianą lasu w oknie pokoju, do pracy postanowiłam na dwa ostatnie dni przenieść się do położonego na końcu wsi hotelu, wielkiego jak w Lśnieniu, typu ski and spa resort, gwarnego, ludnego, ogrzewanego w trybie boskiej interwencji, a nie ludzką ręką ładowanej kozy. Coś mnie tknęło, gdy na parkingu zobaczyłam jeden samochód. Zainstalowawszy się w wyposażonym w TVN24 pokoju, wyszłam się przejść, nim zrobi się całkiem ciemno. Na końcu korytarza, który w narastającej ciszy pokonywałam dobre półtorej godziny naszego czasu, spotkałam pojedynczy personel sprzątający. Spytał mnie, czy jestem z dwieście siedem. Spragniona towarzystwa, odpowiadałam na to pytanie przez kolejną godzinę, by na koniec rzucić od niechcenia: „Jest tak cicho, jakbym była jedynym gościem w tym  hotelu. – Bo pani jest – potwierdził personel. – Ale proszę się nie martwić, na noc zostaje ochroniarz”.

Jak wróciłam do dwieście siedem, czarna ściana lasu była już w pokoju i zasłaniała mi TVN24. Posiedziałam do rana, próbując przez nią coś zobaczyć. Po śniadaniu, które podano ekskluzywnie dla mnie w wielkiej hotelowej restauracji, postanowiłam się przed ścianą lasu ukorzyć, a dokładniej: wytłumaczyć jej, że nie jestem Aleksandrem Dobą, a to – tutaj wykonałam rozpaczliwy, dwuręczny, obejmujący z grubsza wszystko dookoła gest – nie jest mój kajak. Ściana sprostowała, że to, co pokazuję, to nie jest kajak, tylko ocean, a o zaopatrzeniu mnie w kajak najwyraźniej zapomniano, ale czułam, że moja pokuta została zakończona, a modlitwy wysłuchane. Tego popołudnia do hotelu przyjechała jeszcze heteroseksualna para, którą umieszczono w dwieście osiem: do jakiejś drugiej słuchałam przez ścianę potwierdzeń ich heteroseksualności, aż w końcu usnęłam jak dziecko.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się