Kajetan Rost szedł ulicą. Na ścianie odrapanej kamienicy zobaczył wymalowane sprayem zdanie. Przystanął i przebiegł wzrokiem po murze: „P L A N E T A B jest na razie poza naszym zasięgiem”.
Nic więcej, tylko kilka słów na spękanym tynku.
Rost nie mógł oderwać od nich oczu. Nagle w tej krótkiej chwili olśnienia uświadomił sobie, że wielkie słowa przestały go ostatnio mierzić: planeta, ludzkość, przyszłość. Każde z nich zaczęło dla niego coś znaczyć, przestało być nieogarnialnym hiperobiektem, a stało się czymś bardzo namacalnym, czymś, co dotyczy jego i jego rodziny.
(Oczywiście zawsze dotyczyło, teraz po prostu to czuł. Być może po raz pierwszy w życiu).
Miał wręcz wrażenie, że te słowa stały się na powrót prawdziwe. Jakby wróciły z krainy abstrakcji do realnego świata.
Są jednak też takie pojęcia, których Rost wcześniej nie znał, a teraz się ich boi. Jednym z nich jest klatrat metanu – substancja zalegająca na oceanicznym dnie.
Chińczycy zdołali ją nawet kiedyś wydobyć i spalić. „Paliwo przyszłości?” – przeczytał Kaj w artykule z czasów, w których jeszcze uchodziło pisać takie rzeczy w poważnych gazetach. Z klatratem jest ten problem, że podgrzewanie mórz powoduje jego rozpad i uwalnianie metanu do atmosfery. A to dla Ziemi wiadomość bardzo zła, bo metan jest o wiele bardziej szkodliwym gazem cieplarnianym niż dwutlenek węgla. Im szybciej podgrzewamy klimat, tym większe ryzyko rozpadu klatratów i rozpoczęcia nieodwracalnej reakcji łańcuchowej, w której na Ziemi stanie się jeszcze cieplej. Ta wizja spędza Kajowi sen z powiek. Fizyczny wręcz ból sprawia mu świadomość własnej niemocy wobec niszczącej siły mechanizmu, który pozostaje poza wszelką ludzką kontrolą.
(Kaj łapie się na tym, że wiara w możliwość kontrolowania wszystkiego jest wręcz fundamentem świata, w którym wyrósł). „Klatrat metanu – zapisał w swoim dzienniku – stanowi doskonałą metaforę całej mojej bezsilności względem tego, co się dzieje”.
Od jakiegoś czasu Kaj próbuje ten stan jakoś przemóc. Zaczął od siebie. Zrezygnował z latania samolotem, ograniczył do minimum jeżdżenie samochodem. Oszczędza wodę i energię, unika plastiku. Na chwilę poczuł iluzję sprawczości. Szybko jednak zrozumiał, że niewiele z tego wynika, może poza poczuciem winy. Uświadomił to sobie pewnego dnia, zamawiając obiad w restauracji. Z neofickim zapałem oświadczył kelnerce, że prosi o coś bezmięsnego.
– Bardzo to wygodne – mruknęła pod nosem.
Rost nie wiedział dokładnie, co miała na myśli, ale po chwili namysłu się z nią zgodził. Uświadomił sobie, że pławiąc się w tym poczuciu indywidualnej winy, sam zwalnia się z tych działań, które wymagają prawdziwych wyrzeczeń. Gdyby naprawdę nie chciał szkodzić planecie, musiałby podjąć decyzje, które zaprowadziłyby go na obrzeża społeczeństwa.