Wtedy nie chodziło nam o żaden zachwyt, szło jedynie o przetrwanie. To nam było po prostu niezbędne do życia. Ale stanąć na środku leśnej polany, zamknąć oczy, wsłuchać się w śpiew ptaków i tego typu rzeczy – pewnie nie umielibyśmy sobie wyobrazić większego obciachu. Wydałoby się nam to pretensjonalne i zbędne.
Spotykaliśmy się zwykle w soboty, wczesnym rankiem, na dworcu. Byliśmy zieloni, trochę czarni. Takie ubrania były najtańsze i najlepsze do lasu. Podróbki amerykańskich M-65, bo mało kogo było stać na oryginały. Właściwie to nikogo nie było stać. Byliśmy wtedy niemalże bezgotówkowi, wszystko, co potrzebne, przynosiliśmy z domu – kanapki, kiełbaski na ognisko, placek od mamy, herbatę w termosach. Pieniędzy potrzebowaliśmy jedynie na pociąg. Nie że na bilet, bo czasem udawało nam się wcisnąć w rękę konduktora kilka monet i przejechać parę przystanków na gapę. No tak było, co poradzę.
Nigdy nie zapomnę uczucia ekscytacji, gdy wysiadaliśmy na jednym z tych przymglonych wiosennym albo jesiennym porankiem peronów. Puszczykowo, Promno, Murowana Goślina, Oborniki Wielkopolskie. Staraliśmy się wybierać takie miejsca, gdzie było blisko do lasu. To do niego przyjeżdżaliśmy.
Pamiętam pierwszą taką moją wyprawę – jeszcze w zuchach, zimą. Drużynowy zabrał nas na poszukiwanie źródeł lokalnej rzeczki. Nazywała się Wirenka i płynęła skrajem Wielkopolskiego Parku Narodowego. Wiła się między gospodarstwami, czasem przez pola, czasem przez las. Nawet nie wiem, czy dalej płynie. Jezu, jaka to była przygoda, naprawdę myślałem, że szukamy tych źródeł. Że jeśli nie my, to one pozostaną nieodkryte. Że w nas cała nadzieja.
Chyba nigdy nie dowiedziałem się więcej o tym, czym jest podróż, niż w czasie tamtej wyprawy. Dopiero po latach, gdy sam byłem zuchowym drużynowym, odkryłem, że tę formę pracy opisał w jednym ze swoich poradników z serii „Zastęp-zbiórka!” Jan Stykowski.
No więc peron, las, busola, mapa, azymut. Porzucaliśmy drogi, chyba że akurat wiodły w dobrym kierunku. Ale często po prostu szliśmy na wskroś, do upatrzonego na mapie punktu.
Gdy dopadał nas głód, siadaliśmy i zjadaliśmy co kto miał. Około południa rozpalaliśmy ognisko, smażyliśmy kiełbaski, leniuchowaliśmy chwilę, a później ruszaliśmy dalej. Żeby zdążyć na ostatni sensowny pociąg do Poznania. Końcowy odcinek kilkuset metrów zwykle biegliśmy, bo zbyt byliśmy tego lasu zachłanni, nigdy nam nie starczało czasu, żeby się nim nasycić. A wiedzieliśmy, że musi nam starczyć na cały tydzień, że następna okazja będzie dopiero w przyszłą sobotę.
Bywały takie miesiące, że nie musieliśmy się umawiać – wystarczyło po prostu pojawić się rano na dworcu i wsiąść do pociągu. Ale bywały i takie, że święta, szkoła, imieniny ciotki. Trzeba było zostać w domu. Markotnieliśmy wtedy, wypatrywaliśmy na szkolnych korytarzach tęsknym wzrokiem, snuliśmy plany, dokąd pojedziemy, gdy już będzie można.